Nadeszła zima

Babcia Ela i Dziadek Andrzej nad wodospadem Niagara

Lato tego roku było wyjątkowo długie i upalne. Jak dla wszystkiego jednak co dobre, również i dla niego nadszedł kres. Od kilku dni jest już naprawdę zimno, temperatury w okolicach zera Celsjusza i posypał nawet pierwszy śnieg. Nie ma go jednak na tyle dużo, by Nadia już mogła pozjeżdżać na sankach, wystarczająco jednak, bym poważnie pomyślał o zmianie opon.

Ostatnich kilka miesięcy upłynęło nam w bardzo miłej, rodzinnej atmosferze. Rodzice przyjechali pod koniec sierpnia i dopiero niedawno wrócili do Polski. W ciągu tego tak krótkiego okresu czasu, Dziadek zdążył nam wykończyć piwnicę, zorganizować garaż i szopę w ogrodzie, odrestaurować kilka mebli, nie wspominając już o tuzinie innych, drobnych rzeczy, z których pewnie nawet sobie sprawy nie zdaję. Babcia uratowała nasz umierający trawnik, dokonała cudów w ogrodzie, nauczyła Nadię wierszyków i piosenek, uzależniła ją też od popcorn’u (sama za to uzależniła się chyba od lizaków).

Wiosenne porządki

W poprzedni weekend zawitali do nas starzy znajomi Rodziców. Bardzo głośno rozmawiali przez cały wieczór, i czynili to w jakimś bardzo niezrozumiałym narzeczu. Ja bawiłam się z Mackenzie (Mickey) i dziewczynkami, które mnie odwiedziły – Miriam i Audrey. Chciałam się im pochwalić mymi książeczkami, więc poprosiłam Mickey żeby nam wszystkim je poczytała. Ona jednak zrobiła tylko wielkie oczy i rozłożyła ręce. Najwyraźniej nie potrafi jeszcze czytać po polsku… Czego oni dziś uczą nastolatki w tych amerykańskich szkołach…!?!

W piątek wieczorem Tata zaczął nosić jakieś metalowe pręty z garażu na taras. Nie bardzo wiedziałam co to takiego, ale zapowiadało się interesująco! Zaczęłam mu więc pomagać podając elementy konstrukcji i śrubki, których używał do budowy. Kilka z nich mi się zgubiło, ale Tata wcale się nie denerwował. Tylko jak mu połowa konstrukcji spadła na głowę to trochę tylko poczerwieniał. Gdy skończyliśmy, powiedział mi, ze właśnie wybudowaliśmy „gazebo”. Bardzo proste słowo. Tak jak i sama konstrukcja. Rozkoszowaliśmy się tym naszym nowym pokojem na dworze przez cały weekend, bo pogoda naprawdę nam sprzyjała. W poniedziałek jednak zaczęło mocniej powiewać i z „gazebo” została tylko kupa połamanych prętów…

W sobotę Tata zabrał się za rozbieranie chodnika przed domem. Mamy wilgotne ściany w piwnicy i nasz pan budowniczy (Dave) stwierdził, że to podobno przez ten nieco krzywo położony chodnik. Pomogłam więc Tacie i w tym zadaniu. Nosiłam cegiełki, rozrzucałam piasek i sprawdzałam poziomy. Co prawda Tata twierdził, że wcale nie chciał żeby cegiełki lądowały mu na nogach, piasek na rabatach, a poziomica w wiadrze, ale co on tam może wiedzieć…!?! Raz już przecież próbował położyć ten nieszczęsny chodnik, i wszyscy wiemy co mu z tego wyszło…

Po iście letnim weekendzie nastała znów zimna, deszczowa i wietrzna pogoda. Mama jest coraz bardziej zajęta, wciąż tylko dzwoni gdzieś, rozmawia z ludźmi, sprawdza e-maile. Potem jeździmy razem po różnych domach i spotykamy się z ludźmi. Ale to chyba dobrze, bo później podpisują jakieś papiery i Mama bardzo się cieszy. Tata zresztą też. Pomagam więc Mamie jak mogę najlepiej i biegam po tych różnych domach roześmiana zachwycając wszystkich wokół. To chyba pomaga, bo chętniej siadają do składania podpisów…

Fizjologia a konstrukcja Ford’a

Wiem, że dawno już nic nie pisałem i pewnie pora była już najwyższa na to, by porządnie mnie za lenistwo połajać. Ale na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że to wcale nie lenistwo, a zwykły brak czasu i polotu…

Kończę właśnie pierwszą „nie swoją” witrynę w sieci. Będzie to strona poświęcona Rochesterowi, a materiały tam zawarte będą przedstawiały miasto z perspektywy rynku nieruchomości i zachęcały do przeprowadzenia się tu. Klientem jest koleżanka Agnieszki, agentka z Lakeville. Właściwie to obie są „klientkami”.

Na domiar złego dopadło nas wszystkich przeziębienie. Zaczęło się od Nadi, gdy tydzień temu zaczęła pokasływać. Następnego ranka wybrałem się z nią do lekarza. Ta mała wyprawa stała się atrakcją samą w sobie, ale o tym później. W przychodni spędziliśmy prawie pół dnia, bo okazało się, że większość tubylców dopadły te nagłe przeziębienia, a że był to weekend, to niestety tylko jedna lekarka była na dyżurze. Następnego dnia już i Agnieszka narzekała na samopoczucie, a w poniedziałek dopadło i mnie. Najgorsze mamy już chyba wszyscy za sobą, ale wciąż jeszcze cieknie nam z nosów.

Powyżej wspomniałem, że mieliśmy w drodze do przychodni kilka przygód. Ściślej rzecz biorąc nasza podróż została opóźniona, nim jeszcze ruszyliśmy z domu. A wszystko to za sprawą Nadii fizjologii i konstrukcji Ford’a. Agnieszka tego dnia pracowała, więc zostaliśmy w domu sami. Przygotowania do drogi trochę nam zabrały, ale gdy w końcu byliśmy gotowi zapakowaliśmy się sprawnie do „Fikusa”. Mieliśmy już właśnie ruszać, gdy Nadii przypomniało się, że musi zrobić siusiu. Jako, że jesteśmy w trakcie tej arcyważnej życiowej lekcji, nie mogliśmy więc tego zlekceważyć. Szybko wygramoliliśmy się z autka i pobiegliśmy do ubikacji, dziękując losowi, że ta nagla potrzeba nie dopadła nas w drodze. Wychodząc jednak z auta postanowiłem nie wyłączać silnika i włączyłem ogrzewanie, licząc na to, że to opóźnienie przyczyni się przynajmniej do poporawy komfortu podróży. Zapomniałem jedak o jednej ważnej rzeczy. Wszystkie amerykańskie auta wyposażone w centralny zamek mają też mechanizm bezpieczeństwa blokujący drzwi po kilku sekundach od uruchomienia silnika. Ma to przede wszystkim zastosowanie w dużych miastach, gdzie zatrzymanie się na czerwonym świetle często zachęca potencjalnych rabusiów i innych kryminalistów do nagabywania kierowców. Automatyczne blokowanie drzwi od środka oczywiście nie gwarantuje bezpieczeństwa, pomaga jednak uspokoić co bardziej nerwowych kierowców. Przyznam się, że nawet o tym pamiętałem, ale wydawało mi się, że dzieje się tak dopiero po wrzuceniu na bieg… No cóż, myliłem się. Gdy wróciliśmy przed dom, zastaliśmy Ford’a szczelnie zamkniętego i zabezpieczonego przed atakiem bandytów. W środku było już też ciepło i przytulnie. Na zewnątrz zaczął padać zimny deszcz. Zadzwoniliśmy po pomoc.

Po kilku minutach przed domem pojawił się samochód szeryfa. On sam zaś po sprawdzeniu mojej tożsamości zabrał się do… otwierania mego auta łomem! No może nie łomem, ale takim płaskim paskiem metalu jaki widuje się na filmach, gdy złodziej próbuje włamać się do auta. Pomyślałem, że warto by było ten moment uwiecznić na zdjęciu, ale nie miałem niestety pod ręką kamery. Szeryf jednak marnym okazał się złodziejem, bo po kilku minutach poddał się i zadzwonił po pomoc do pobliskiego warsztatu. Przyjechał starszy pan i bez zbędnych dyskusji wbił plastykowy klin w szparę między drzwiami. Gdy udało mu się troszeczkę je odchylić wcisnął tam też skórzany , płaski woreczek, napompował go, a w szparę między drzwiami wcisnął metalowy zakrzywiony pręt. Po kilku minutach udało mu się zaczepić o rączkę otwierającą drzwi od środka i wybawić nas z kłopotów.

Węże ogrodowe w wolnym tłumaczeniu

No ładnie! Minęły już prawie dwa tygodnie od ostatniego wpisu, a mnie nikt nie połajał za lenistwo… Nie szkodzi, sam się dziś zmobilizowałem.

Zacznijmy od Nadii. Nawiązując do tematu poprzedniego postu, Nadia nie tylko poprawnie wymawia już słowo „pająk”, ale również mianuje nim wszelkie nielotne owady jakie wejdą jej w drogę. Wszystkie lotne to „muchy”. Przyznam, że bardzo mi ta prosta klasyfikacja odpowiada i zastanawiam się nad zaadaptowaniem jej dla własnych potrzeb.

Tymczasem nie tylko słownictwo, ale również gramatyka rozwijają się nader szybko. Nadia oferuje nam już w domu serwisy kurierskie i lingwistyczne. Niestety posyłać przez nią można tylko bardzo małe paczki na niewielkie odległości. Do tego efektywność tego serwisu zazwyczaj nie przekracza 50%. Przedmioty tajemniczo giną gdzieś po drodze, upuszczone przez nieuwagę lub też zostawione umyślnie w jakimś strategicznym miejscu. Trzeba ostatnio bardzo uważać na schodach.

Za to tłumaczenia są pierwsza klasa! Nadia potrafi zdania złożone przeredagować w locie na dużo bardziej informatywne równoważniki. Na przykład:

Kochanie, zejdź proszę na dół, będziemy jeść obiad!

Tak właśnie Żonka woła męża do stołu w sobotnie popołudnie. Nim sens tego zdania dotarł do mnie, podróżując z prędkością dźwięku po schodach do góry, usłyszałem już tłumaczenie:

Tatuś! Choć, mniam!

Sami chyba przyznacie, że trafiła w samo sedno…

Tymczasem dni i tygodnie mijają nam tak szybko, że nawet nie zauważyliśmy kiedy skończyło się lato. Liście posypały się z drzew zasypując kompletnie nasz trawnik. Przyznam, że ostatnimi czasy koszenie trawy nie było moim ulubionym zajęciem. Co za tym idzie, zieleń przed naszym domem była bardzo „naturalna”, a trawa i chwasty zazwyczaj sięgały mi po łydki nim ja sięgałem po kosiarkę. Efekty tego stanu rzeczy były dwojakie. Nasz trawnik wyglądał zazwyczaj zdecydowanie różnie od trawników sąsiadów. Tym jednak z racji braku sąsiedztwa bezpośredniego, nie przejmowaliśmy się w ogóle. Efektem ubocznym było jednak również stworzenie znakomitych warunków dla rozmnażania się tutejszej fauny i flory.

Flora nie jest znaczącym problemem, fauna to jednak między innymi tzw. Common Garter Snake (Thamnophis Sirtalis), czyli bardzo powszechny w zachodniej części stanu Nowy Jork, Ogrodowiec. Mimo, iż gady te nie są zbyt duże, nie są jadowite, a nawet bardzo w ogrodzie przydatne, to jednak bezpośrednie z nimi spotkanie nie wyzwala uczucia miłości od pierwszego wejrzenia. Największy jaki wszedł mi w drogę miał jedynie nieco ponad pół metra. Cieszę się, że nie miałem sposobności spotkać się z innym jego kuzynem, tzw Black Rat Snake (Elaphe Obsoleta Obsoleta), czyli Ptasznikiem, również mieszkańcem tych terenów, który może mieć rozmiary nawet do 8 stóp (czyli nieco ponad dwa i pół metra).

Pajaca dziura w samolocie

Nadia każdego dnia uczy się czegoś nowego. Dziś Aga opowiedziała mi jak kilka dni temu bawiąc się z nią przed domem zażartowała na widok samolotu. Podniosła głowę do góry, przysłoniła oczy i niby to krzycząc do lotnika zawołała:

Panie Pilocie, ma pan dziurę w samolocie!

Nadia nic nie mówiła tylko obserwowała. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak Agnieszka nie dostrzegła nawet samolotu do czasu, aż Nadia skoczyła nagle na równe nogi, poderwała głowę do góry i śmiejąc się zawołała:

Łojełojełojełojełoje!

…i zamachała do przelatującego nad domem aeroplanu. Po czym odwróciła się do Mamy z szelmowskim uśmiechem obserwując tylko jej zdumienie.

W bardzo podobnej sytuacji nauczyła się też nowego słówka. Miało to miejsce oczywiście przed domem, Tata był w pracy, Mama pracowała w ogrodzie a Nadia przyglądała jej się bacznie wcinając kolejną już tego dnia bułkę. Agnieszka robiła coś właśnie przy kwiatach, gdy dostrzegła w nich pajęczynę. Zdejmując ją strząsnęła na siebie jej właściciela, na co oczywiście zareagowała nadzwyczaj spokojnie, skacząc nagle w miejscu, w sposób wielce nieskoordynowany, piszcząc i wołając przy tym „pająk, pająk!”.

Nadia tylko na chwilkę zaprzestała żucia i z uwagą spojrzała na Mamę. Po chwili wróciła do rzeczy ważniejszych od rozhisteryzowanej Mamy. Przypomniała jej jednak tę chwilę słabości jakiś czas później, gdy bawiły się już po drugiej stronie domu. Podeszła do kwiatków, zaczęła piszczeć i skacząc, swym cieniutkim głosikiem zawołała: „pajac, pajac!”, po czym roześmiała się perliście, zostawiając Agnieszkę w pełnym zdumienia zachwycie.

Cleveland

Wczoraj wieczorem wróciliśmy z Cleveland. Pojechaliśmy tam w piątek, aby na długi weekend spotkać się z Piachami. Muszę przyznać, że wycieczka udała się znakomicie! Mimo nieco mało kooperatywnej pogody.

Hyatt HotelKorzystając z wolnego piątku wyruszyliśmy w drogę już przed południem. Przejechanie blisko 270 mil zajęło nam niecałe pięć godzin, wliczając w to jeden postój i jeden objazd. Całkiem nieźle. Nadia nie była nawet zbyt uciążliwa. W drodze wyspała się, naoglądała „kum”, czyli bajek o kreciku, a nawet nauczyła ładnie wymawiać „Stasiu”.

Cleveland przywitało nas rykiem silników odrzutowców trenujących przed zbliżającymi się pokazami. Hornet’y śmigały tuż nad naszymi głowami, gdy jechaliśmy przez downtown szukając hotelu. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Piachów jeszcze nie ma, a co więcej nie wyruszyli jeszcze z Chicago. Popołudnie spędziliśmy więc samotnie zwiedzając to, na swój sposób bardzo ciekawe miasto. Stosunkowo wiekowe budynki zdradzają minioną świetność, lecz brak tłumów na ulicach przypomina o niedawnych problemach. Cleveland po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat otrzymało tytuł najbiedniejszego dużego miasta w USA.

Zbyszek zadzwonił około czwartej nad ranem. Dojechali i poszli spać. Spotkaliśmy się dopiero następnego dnia około południa. Ze względu na marną pogodę postanowiliśmy spędzić resztę dnia zwiedzając Rock & Roll Hall Of Fame. Co prawda nie spodziewałem się po tym miejscu zbyt wiele, to jednak przyznać muszę, że zaskoczyła mnie jego popularność. Tłumy zwiedzających ani eksponaty ofiarowane przez gwiazdy estrady nie wzbudziły mego zachwytu. Przybyłem, zobaczyłem i… nie muszę już tu wracać.

Dzień zakończyliśmy kolacją w irlandzkim pubie, winem i dyskusjami do północy. Podyskutowalibyśmy z pewnością dłużej ale mieliśmy tylko jedną butelkę wina. Nauczka na przyszłość.

Niedzielę spędziliśmy w Centrum Nauki (Great Lakes Science Center). Ciekawe eksponaty, pobudzające wyobraźnię eksperymenty i zadziwiająco realistyczny film o starożytnej Grecji zasłużyły na moją gorącą rekomendację. DSC03934 Dzień zakończyliśmy długim spacerem i kolacją w Fat Fish Blue, restauracji utrzymanej w atmosferze Nowego Orleanu. Nadia i Stasiu zadbali o oprawę artystyczną tańcząc i skacząc po scenie ku uciesze reszty gości i zgrozie właścicieli lokalu. Na szczęście nikt i nic specjalnie nie ucierpiało podczas tych popisów. Tej nocy w hotelu bawiło się mnóstwo gości przyjęcia weselnego. My dyskutowaliśmy zdecydowanie dłużej…

…dłużej też spaliśmy następnego ranka, ale po śniadaniu i wymeldowaniu się z hotelu ruszyliśmy na podbój ostatniego punktu naszej weekendowej wyprawy – miejskiego ZOO. Jego rozmiar zaskakuje, ilość zwiedzających niestety też. Ogólnie jednak wrażenie po wizycie jak najbardziej pozytywne! Najbardziej podejrzewam podobało się Nadii i Stasiowi.

Po spóźnionym lunchu pożegnaliśmy się z postanowieniem rychłego spotkania ponownie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem już bez przeszkód, po czterech godzinach jazdy dotarliśmy do domu. Nadia przespała całą drogę, od czasu do czasu słyszeliśmy tylko jej ciche „Stasiu?” przez sen…

Życzenia

Niech te Święta tak wspaniałe będą całe jakby z bajek, niechaj gwiazdka z nieba leci, niech Mikołaj tuli dzieci, biały puch niech z góry spada, niechaj piesek w nocy gada, niech choinka pachnie pięknie i radośæ będzie wszędzie!

A w Nowym Roku życzę 12 miesięcy zdrowia, 53 tygodni szczęścia, 8,760 godzin wytrwałości, 525,600 minut pogody ducha i 31,536,000 sekund miłości.

Moje Ćwierć-Urodziny

Tata z Mamą powiedzieli mi wczoraj, że obchodzę swoje pierwsze ćwierć-urodziny. Nie wiem o co chodziło, ale odśpiewali mi ćwierć Sto Lat!, zapalili ćwierć świeczki na ćwiartce tortu i dali po ćwiartce buziaka! No dobra, żartuję. Wcale nie było tortu ani świeczek, nikt mi też nie śpiewał, za to buziaków dostałam dużo, dużo więcej niż ćwierć. Jak codzień zresztą…

Tak wogóle to dostaję tyle całusów, że zaczynam się niepokoić o zdrowie. To przecież tak niehigieniczne! A poza tym to przecież całować chcą mnie ludzie, których wogóle nie znam. Skąd mam wiedzieć co całowali pięć minut wcześniej!?! Mama straszy mnie ciągle, że jak pojedziemy do Polski (gdzie to jest?) to wszystkie Babcie i Ciocie powariują na moim punkcie… Nie rozumiem czemu miałoby się tak stać. Skąd wogóle te osoby mają wiedzieć kim jestem? No chyba, że zaglądają do tego Portalu…

Mama próbowała mi też wytłumaczyć kim są Babcie. To ponoć osoby stworzone do tego tylko, żeby cały czas nosić mnie na rękach, kołysać , śpiewać mi kołysanki, opowiadać różne rzeczy, uśmiechać się do mnie i wogóle kochać mnie całym sercem. Cieszę się bardzo i nie mogę już doczekać spotkania z tymi Babciami, bo powiem Wam potrzebuję dużo tego tulenia…

Mam już bilet na samolot, mam już nawet paszport ! Nie wiem tylko czy mnie panowie i panie celnicy i straż graniczna przepuszczą przez te wszystkie granice. Będę przecież szmuglowała tyle uśmiechów dla Dziadków, że jak mnie nakryją to chyba pół lotniska padnie ofiarą wybuchu miłości!