Właśnie minęła czwarta nad ranem. Po blisko dwu godzinach przewracania się z boku na bok postanowiłem wziąć się do roboty. Nie pisze tych słów ponaglany wyrzutami sumienia. W końcu nie pisałem przez blisko trzy miesiące i kilka godzin nie sprawiłoby większej różnicy. Piszę bo nie mogę spać. Jestem znowu na Tajwanie i cierpię z powodu różnicy czasu…
Przyleciałem w sobotę wieczorem. Tym razem podróż minęła bez przygód i zarówno ja, jak i mój bagaż dotarliśmy na miejsce zgodnie z planem. Kierowca na lotnisku przywitał mnie słowami: „Welcome back Robert!”. Przyznaję, zrobił na mnie wrażenie. W końcu to dopiero ma druga wizyta tutaj, a on już mnie pamięta i wita jak starego znajomego…!?! Ja nawet nie jestem pewien, czy go kiedykolwiek w życiu widziałem… Pomyślałem jednak, że tak pewnie wita wszystkich swych pasażerów i dalej już sobie tym nie zaprzątałem głowy. Dopiero, gdy po dotarciu do hotelu okazało się, że będę mieszkał w tym samym pokoju, zacząłem nabierać podejrzeń.
Rozpakowując się, włączyłem telewizor. Spośród jakichś pięćdziesięciu kanałów, blisko połowa w języku angielskim, niemieckim lub francuskim. Reszta chyba po chińsku. Zatrzymałem na Deutsche Welle bo zaintrygował mnie tytuł następnego programu: „Erforglishes schauspielerin und modell aus Polen”. Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od przyjazdu, a tu telewizor w stolicy Republiki Chin wita mnie słowami Agaty Buzek…
Podczas ostatniej wizyty miałem okazję zwiedzić drapacz chmur Taipei 101, memoriał Chiang Kai-Chek’a, Teatr Narodowy i Filharmonię, Ximen, Xinyi i klika mniej ciekawych dzielnic tej metropolii. Nie starczyło mi jedynie czasu na National Palace Museum. Postanowiłem więc nadrobić braki poprzedniej wizyty już w niedzielę.
Gdziekolwiek to możliwe, przebywając w dużym mieście staram się przemieszczać za pomocą metra. To chyba takie zboczenie zawodowe. Pałac jednak okazał się być położony daleko od węzłów komunikacyjnych podziemnej kolei. Nie chcąc tracić czasu na rozważanie alternatywnych środków komunikacji publicznej postanowiłem wynająć taksówkę. Podróż zajęła nie więcej niż dwadzieścia minut.
National Palace Museum w pełni zasługuje na swą nazwę. Jest to istotnie pałac położony u zbocza stromej góry. Gości on bogate kolekcje dzieł sztuki gromadzone przez ponad osiem tysiącleci. Niestety muzeum nie zezwala na robienie zdjęć wewnątrz budynku, co za tym idzie nie mogę posiłkować się fotografiami. Gdybym jednak mógł, to zapewne patrzelibyście teraz na niezliczone egzemplarze talerzy, czajniczków, filiżaneczek, pudełek, puzderek i innych pojemników. Obok tego starodruki i trochę artefaktów sztuki wojennej. Wszystko wskazuje na to, że przez tych osiemdziesiąt wieków cywilizacji, Chińczycy nic tylko pisali wiersze na puzderkach, chowali w nie różne czareczki i podczas przerw w bojach popijali herbatkę. Może się mylę, ale w końcu nie korzystałem z usług przewodniczki…
Tu mała dygresja. W Taipei, mieście zamieszkałym przez siedem milionów ludzi na każdego białego przypada chyba kilka tysięcy Chińczyków. Biali to zazwyczaj Amerykanie, czasem również Anglicy, Francuzi i kilka innych europejskich nacji. Bardzo popularnym widokiem są właśnie pary mieszane. On – biały, nieokreślonego wieku i nieszczególnej urody, ona – młoda i ładna Chinka. Zakładam, że to lokalne agencje turystyczne w ten sposób kojarzą turystów z przewodniczkami…
Po kilku godzinach oglądania starożytnych naczyń, postanowiłem kupić jakieś pamiątki. Dzięki ostatniej wizycie pamiętałem o miejscu, gdzie lokalni artyści i kolekcjonerzy antyków spotykają się co niedziela, by zamienić swe produkty na pieniążki turystów. Resztę dnia spędziłem szukając posążków Buddy pośród kramów ulicznych sprzedawców. Po późnym obiedzie wróciłem do hotelu, by walczyć z ogarniającym mnie znużeniem. Oczywiście walkę przegrałem. Obudziłem się tylko po to by umyć zęby, wyłączyć telewizor i wrócić do łóżka. Za to od drugiej w nocy nie mogłem już spać… Dochodzi szósta. Ubieram się i idę na śniadanie. W końcu przede mną trudny tydzień i jakoś muszę nabrać sił.