Węże ogrodowe w wolnym tłumaczeniu

No ładnie! Minęły już prawie dwa tygodnie od ostatniego wpisu, a mnie nikt nie połajał za lenistwo… Nie szkodzi, sam się dziś zmobilizowałem.

Zacznijmy od Nadii. Nawiązując do tematu poprzedniego postu, Nadia nie tylko poprawnie wymawia już słowo „pająk”, ale również mianuje nim wszelkie nielotne owady jakie wejdą jej w drogę. Wszystkie lotne to „muchy”. Przyznam, że bardzo mi ta prosta klasyfikacja odpowiada i zastanawiam się nad zaadaptowaniem jej dla własnych potrzeb.

Tymczasem nie tylko słownictwo, ale również gramatyka rozwijają się nader szybko. Nadia oferuje nam już w domu serwisy kurierskie i lingwistyczne. Niestety posyłać przez nią można tylko bardzo małe paczki na niewielkie odległości. Do tego efektywność tego serwisu zazwyczaj nie przekracza 50%. Przedmioty tajemniczo giną gdzieś po drodze, upuszczone przez nieuwagę lub też zostawione umyślnie w jakimś strategicznym miejscu. Trzeba ostatnio bardzo uważać na schodach.

Za to tłumaczenia są pierwsza klasa! Nadia potrafi zdania złożone przeredagować w locie na dużo bardziej informatywne równoważniki. Na przykład:

Kochanie, zejdź proszę na dół, będziemy jeść obiad!

Tak właśnie Żonka woła męża do stołu w sobotnie popołudnie. Nim sens tego zdania dotarł do mnie, podróżując z prędkością dźwięku po schodach do góry, usłyszałem już tłumaczenie:

Tatuś! Choć, mniam!

Sami chyba przyznacie, że trafiła w samo sedno…

Tymczasem dni i tygodnie mijają nam tak szybko, że nawet nie zauważyliśmy kiedy skończyło się lato. Liście posypały się z drzew zasypując kompletnie nasz trawnik. Przyznam, że ostatnimi czasy koszenie trawy nie było moim ulubionym zajęciem. Co za tym idzie, zieleń przed naszym domem była bardzo „naturalna”, a trawa i chwasty zazwyczaj sięgały mi po łydki nim ja sięgałem po kosiarkę. Efekty tego stanu rzeczy były dwojakie. Nasz trawnik wyglądał zazwyczaj zdecydowanie różnie od trawników sąsiadów. Tym jednak z racji braku sąsiedztwa bezpośredniego, nie przejmowaliśmy się w ogóle. Efektem ubocznym było jednak również stworzenie znakomitych warunków dla rozmnażania się tutejszej fauny i flory.

Flora nie jest znaczącym problemem, fauna to jednak między innymi tzw. Common Garter Snake (Thamnophis Sirtalis), czyli bardzo powszechny w zachodniej części stanu Nowy Jork, Ogrodowiec. Mimo, iż gady te nie są zbyt duże, nie są jadowite, a nawet bardzo w ogrodzie przydatne, to jednak bezpośrednie z nimi spotkanie nie wyzwala uczucia miłości od pierwszego wejrzenia. Największy jaki wszedł mi w drogę miał jedynie nieco ponad pół metra. Cieszę się, że nie miałem sposobności spotkać się z innym jego kuzynem, tzw Black Rat Snake (Elaphe Obsoleta Obsoleta), czyli Ptasznikiem, również mieszkańcem tych terenów, który może mieć rozmiary nawet do 8 stóp (czyli nieco ponad dwa i pół metra).

Pajaca dziura w samolocie

Nadia każdego dnia uczy się czegoś nowego. Dziś Aga opowiedziała mi jak kilka dni temu bawiąc się z nią przed domem zażartowała na widok samolotu. Podniosła głowę do góry, przysłoniła oczy i niby to krzycząc do lotnika zawołała:

Panie Pilocie, ma pan dziurę w samolocie!

Nadia nic nie mówiła tylko obserwowała. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak Agnieszka nie dostrzegła nawet samolotu do czasu, aż Nadia skoczyła nagle na równe nogi, poderwała głowę do góry i śmiejąc się zawołała:

Łojełojełojełojełoje!

…i zamachała do przelatującego nad domem aeroplanu. Po czym odwróciła się do Mamy z szelmowskim uśmiechem obserwując tylko jej zdumienie.

W bardzo podobnej sytuacji nauczyła się też nowego słówka. Miało to miejsce oczywiście przed domem, Tata był w pracy, Mama pracowała w ogrodzie a Nadia przyglądała jej się bacznie wcinając kolejną już tego dnia bułkę. Agnieszka robiła coś właśnie przy kwiatach, gdy dostrzegła w nich pajęczynę. Zdejmując ją strząsnęła na siebie jej właściciela, na co oczywiście zareagowała nadzwyczaj spokojnie, skacząc nagle w miejscu, w sposób wielce nieskoordynowany, piszcząc i wołając przy tym „pająk, pająk!”.

Nadia tylko na chwilkę zaprzestała żucia i z uwagą spojrzała na Mamę. Po chwili wróciła do rzeczy ważniejszych od rozhisteryzowanej Mamy. Przypomniała jej jednak tę chwilę słabości jakiś czas później, gdy bawiły się już po drugiej stronie domu. Podeszła do kwiatków, zaczęła piszczeć i skacząc, swym cieniutkim głosikiem zawołała: „pajac, pajac!”, po czym roześmiała się perliście, zostawiając Agnieszkę w pełnym zdumienia zachwycie.

Choróbsko

Skończyło się lato już chyba na dobre, bo nic tylko woda z nieba leci wiadrami, temperatura spadła a mnie dopadło przeziębienie. Z kapiącym nosem stukam te słowa nie wiedząc co tak naprawdę chcę napisać. Chyba tylko tyle, że w galerii pojawiło się kilka nowych zdjęć. Zarówno z Cleveland, jak i starszych z pikniku nad jeziorem.

Aha no i jeszcze to, że Xavier złożył wypowiedzenie i przenosi się do konkurencji na zachodnie wybrzeże. Muszę przyznać, że mają jednak odwagę i trochę oleju w głowie. Zazdroszczę im trochę tej mobilności. Ale z drugiej strony wiem, że nie będzie im łatwo. Sacramento jest przecież strasznie drogie. Zwłaszcza porównując do Hornell. No cóż, mamy się spotkać w sobotę, to pogadamy. Ja tymczasem muszę szybko dorwać jakąś chusteczkę…

Cleveland

Wczoraj wieczorem wróciliśmy z Cleveland. Pojechaliśmy tam w piątek, aby na długi weekend spotkać się z Piachami. Muszę przyznać, że wycieczka udała się znakomicie! Mimo nieco mało kooperatywnej pogody.

Hyatt HotelKorzystając z wolnego piątku wyruszyliśmy w drogę już przed południem. Przejechanie blisko 270 mil zajęło nam niecałe pięć godzin, wliczając w to jeden postój i jeden objazd. Całkiem nieźle. Nadia nie była nawet zbyt uciążliwa. W drodze wyspała się, naoglądała „kum”, czyli bajek o kreciku, a nawet nauczyła ładnie wymawiać „Stasiu”.

Cleveland przywitało nas rykiem silników odrzutowców trenujących przed zbliżającymi się pokazami. Hornet’y śmigały tuż nad naszymi głowami, gdy jechaliśmy przez downtown szukając hotelu. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Piachów jeszcze nie ma, a co więcej nie wyruszyli jeszcze z Chicago. Popołudnie spędziliśmy więc samotnie zwiedzając to, na swój sposób bardzo ciekawe miasto. Stosunkowo wiekowe budynki zdradzają minioną świetność, lecz brak tłumów na ulicach przypomina o niedawnych problemach. Cleveland po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat otrzymało tytuł najbiedniejszego dużego miasta w USA.

Zbyszek zadzwonił około czwartej nad ranem. Dojechali i poszli spać. Spotkaliśmy się dopiero następnego dnia około południa. Ze względu na marną pogodę postanowiliśmy spędzić resztę dnia zwiedzając Rock & Roll Hall Of Fame. Co prawda nie spodziewałem się po tym miejscu zbyt wiele, to jednak przyznać muszę, że zaskoczyła mnie jego popularność. Tłumy zwiedzających ani eksponaty ofiarowane przez gwiazdy estrady nie wzbudziły mego zachwytu. Przybyłem, zobaczyłem i… nie muszę już tu wracać.

Dzień zakończyliśmy kolacją w irlandzkim pubie, winem i dyskusjami do północy. Podyskutowalibyśmy z pewnością dłużej ale mieliśmy tylko jedną butelkę wina. Nauczka na przyszłość.

Niedzielę spędziliśmy w Centrum Nauki (Great Lakes Science Center). Ciekawe eksponaty, pobudzające wyobraźnię eksperymenty i zadziwiająco realistyczny film o starożytnej Grecji zasłużyły na moją gorącą rekomendację. DSC03934 Dzień zakończyliśmy długim spacerem i kolacją w Fat Fish Blue, restauracji utrzymanej w atmosferze Nowego Orleanu. Nadia i Stasiu zadbali o oprawę artystyczną tańcząc i skacząc po scenie ku uciesze reszty gości i zgrozie właścicieli lokalu. Na szczęście nikt i nic specjalnie nie ucierpiało podczas tych popisów. Tej nocy w hotelu bawiło się mnóstwo gości przyjęcia weselnego. My dyskutowaliśmy zdecydowanie dłużej…

…dłużej też spaliśmy następnego ranka, ale po śniadaniu i wymeldowaniu się z hotelu ruszyliśmy na podbój ostatniego punktu naszej weekendowej wyprawy – miejskiego ZOO. Jego rozmiar zaskakuje, ilość zwiedzających niestety też. Ogólnie jednak wrażenie po wizycie jak najbardziej pozytywne! Najbardziej podejrzewam podobało się Nadii i Stasiowi.

Po spóźnionym lunchu pożegnaliśmy się z postanowieniem rychłego spotkania ponownie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem już bez przeszkód, po czterech godzinach jazdy dotarliśmy do domu. Nadia przespała całą drogę, od czasu do czasu słyszeliśmy tylko jej ciche „Stasiu?” przez sen…