Plan zajęć

Agnieszka, Nadia i Robert

Zacznę od planu zajęć Łobuza Numer Jeden… Nadia uczęszcza już do przedszkola. Spędza w nim codziennie dwie i pól godziny ucząc się czytać, pisać i liczyć, bawiąc się i wygłupiając. Uczy się tam również – oczywiście wbrew naszym intencjom – nie zawsze stosownych odzywek i zachowań. To jednak, wraz ze stałym dopływem nowych bakterii, stanowi chyba o atrakcyjności tej instytucji, gdyż wracając do domu z zasmarkanym nosem wciąż opowiada o dzieciach i pani w przedszkolu.

Agnieszki poświęcenie i determinacja sprawiły, że możemy już oficjalnie ogłosić, żę nasz Łobuz Pierworodny jest już wodoszczelny i wyporny. Agnieszka twierdzi, że Nadia potrafi już pływać, ja jednak, jako urodzony sceptyk, pozostanę jednak przy mojej definicji. Przynajmniej do czasu gdy nie doświadczę jakiegoś klasycznego kraula w jej wykonaniu.

Nadia rozwija się mentalnie i fizycznie w sposób bardzo rytmiczny, uczęszczając raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Z tego co pamiętam powinna zgłębiać arkana baletu i stepowania, popisy jakie jednak urządza nam w domu po lekcjach przypominają bardziej taniec nowoczesny. Bardzo nowoczesny… Niedzielne wieczory spędza zaś na lodzie, ucząc się pilnie trudnej sztuki łyżwiarstwa jak najbardziej figurowego.

W najbliższym czasie chciałbym rozbudzić również jej zainteresowania muzyczne i żeglarskie, stąd też w nadchodzące urodziny zawita pod naszą strzechą jakiś instrument muzyczny (nie, nie perkusja) w przyszłorocznym zaś budżecie znajduje się już pozycja pod tytułek kajak. W naszym otoczeniu wiele jest urokliwych zakątków, które najłatwiej zwiedzać takim właśnie środkiem transportu. Począwszy od pobliskich jezior, poprzez ciche i spokojne rozlewiska pełne żółwi i ptaków, łagodnych nurtów rzek i kanału Erie, po spiętrzone wody górskich potoków i wąwozu Letchworth. To oczywiście tylko pierwszy krok na drodze do przyszłych przygód pod żaglami. Ale o tym kiedy indziej…

Alex jest oczywiście jeszcze za mały na większość atrakcji dostępnych jego siostrze, co jednak nie znaczy, że jego agenda nie jest atrakcyjna. W znakomitej większości jednak to on dostarcza atrakcji rodzicom. Oczywiście w głównej mierze Agnieszce, która zaczyna dzień wraz z nim jeszcze przed świtem, nosi go na rękach, karmi, czyści i myje, przebiera, zabawia i śpiewa… Podejrzewam, że również tańczy, bo Olo już od urodzenia wykazuje wrodzone upodobanie do tańca irlandzkiego. Podtrzymywany lekko pod pachami – z powodu bardzo niskiej jeszcze stabilności – potrafiłby zawstydzić niejednego profesjonalnego tancerza Riverdance.

W pracy, po kilku tygodniach życia w przyspieszonym tempie, wizyt na Tajwanie i w Montrealu, mnóstwa spotkań i prezentacji, teraz znowu nadchodzi okres stabilizacji. Pomimo sporadycznych trudności, realizacja mojego projektu przebiega bez większych problemów. Mimo swoich imponujących rozmiarów, jest to jednak projekt mało wymagający. Rozbudowa lini metra dla Chińczyków jest przyjemniejsza w realizacji od budowy pociągów dla Nowojorczyków. To ostatnie to oczywiście wspomnienie mojego poprzedniego projektu. Dziś właśnie mija sześć lat od jego oficjalnej inauguracji. To siódmy rok naszego dwuletniego zesłania.

Ze stabilizacją przychodzi też jednak rutyna, z rutyną nuda. Co za tym idzie zaczynam się znowu rozglądać za nowymi wyzwaniami. Być może jest już pora zmienić też otoczenie. Pracuję już w końcu dla tej samej firmy od ponad jedenastu lat. A do branży trafiłem przecież tylko przez przypadek. O swych poczynaniach poinformuję, gdy sprecyzuję co tak naprawdę chciałbym w życiu robić…

Nadchodzi Pierwszy Maja

Fajerwerki na Święto Pracy
Fajerwerki na Święto Pracy

Lato, niby trwa jeszcze, ale widać już żółtawe liście, przy większych porywach wiatru opadające na ziemię. Poranki są już nieco chłodniejsze – najbardziej to odczuwam podczas codziennych dojazdów do pracy – jadąc na motorze muszę już zakładać kurtkę i rękawiczki. Upały mamy już chyba szczęśliwie za sobą i niedługo rozkoszować się będziemy złotą nowojorską jesienią. W poniedziałek przypada nam tutejszy Pierwszy Maja, albo raczej Święto Pracy (Labor Day). Jego obchody są bardzo huczne i dostojne – tabuny tubylców gromadnie atakują wszystkie supermarkety, które tego weekendu zwolnione są z podatków od sprzedaży oraz organizują szalone promocje. Zresztą wszystkie lokalne święta obchodzone są podobnie – fajerwerki, pikniki z hot-dog’ami i zakupy – to Amerykański model świętowania. Dla niektórych to ostatnia szansa na zakupy przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, dla innych kolejny pretekst do kupowania dzięki szeroko reklamowanym „oszczędnościom”.

W pracy wciąż jeszcze trwa sezon ogórkowy i dzięki temu mogę zrobić to na co nie miałem czasu przez ostatni rok. Znalazłem w lokalnej sieci serwer Apache z MySQL i PHP – dla wtajemniczonych LAMP, dla laików – nieograniczone możliwości! Zrobiłem już kilka baz danych swojego projektu – cała korespondencja, dokumenty, kalendarze, notatki ze spotkań itp – zrobiłem zgrabny interface użytkownika i dzięki temu, łącząc przyjemne z pożytecznym, usprawniłem sobie znacząco pracę. Efekty widać już teraz. Bazy są dostępne dla wszystkich członków mojego zespołu równocześnie, nikt nie musi czekać, aż kto inny zwolni plik, aktualizacje widoczne są na bieżąco, a co najważniejsze moje zespoły w Rochesterze i w Taipei korzystają z tych samych danych, a co za tym idzie nie ma już żadnych rozbieżności. W tej chwili jest już dobrych kilka tysięcy rekordów, a w ciągu kolejnych siedmiu lat, na które jest zaplanowany mój projekt jeszcze sporo ich przybędzie. Poza tym część prac inżynieryjnych zakontraktowałem niedawno do Wielkiej Brytanii i do Indii, więc ta dostępność danych będzie w przyszłości jeszcze bardziej istotna. Tak więc w pracy się nie nudzę…

W zeszłą sobotę nasza piwnica obchodziła inaugurację nowej łazienki. Po dobrych kilku godzinach ciężkiej pracy mej i Pana Kazika, Nadia jako pierwsza usiadła na nowej toalecie i po załatwieniu kilku nie cierpiących zwłoki spraw wstała, rozejrzała się i spuszczając wodę rzekła: „Bardzo ładnie”. Cieszę się, że odbiór nowego pomieszczenia przeszedł bez większych problemów. Babcia szybko łazienkę umyła i jest już naprawdę bardzo ładna. Muszę tylko jeszcze sprawdzić jak uruchomić jacuzzi i zainstalować kilka uchwytów, by papier i ręczniki znalazły swoje miejsce.

Żeby uzupełnić obraz, dodam tylko, że piwnica jest już teraz moim biurem, jest pokojem zabaw Nadii, jest pokojem telewizyjnym, pokojem ćwiczeń (no cóż, nikt tu jeszcze nigdy nie ćwiczył, ale bieżnia jest), a nawet sypialnią dla niespodziewanych gości. W przyszłości będzie też barem, ale muszę jeszcze wymyślić jak zrobić trzymetrowej długości blat. W małym piwnicznym barku zainstalowałem okrągły zlew ze stali nierdzewnej. W przyszłym tygodniu zainstaluję pod nim jeszcze chłodziarkę i odtąd nie będę już musiał opuszczać podziemii…!

Pożar w Canisteo

Kiedy pracowałem jeszcze na projekcie metra dla Nowego Jorku, danym było mi poznać człowieka, który przeniósł się do naszej firmy z zachodniego wybrzeża USA. Choć już wtedy wydawało mi się to nieco dziwne, to jednak nie wiedziałem jeszcze wtedy z jak szalonym zadaję się człowiekiem. Fakt porzucenia słonecznej Kalifornii na rzecz zimnego Nowego Jorku, aczkolwiek dziwny, sam w sobie nie jest jeszcze podejrzany. Różne przecież powodują ludźmi motywy, zwłaszcza w czasach przegrzanej koniunktury. Dzięki zyskom ze sprzedaży małego domku na przedmieściach Sacramento, a również dlatego, że ceny nieruchomości w stanie Nowy Jork są nieporównywalnie niższe (poza NYC oczywiście), zafundował sobie Matt sporych rozmiarów ranczo w malowniczej dolinie Canisteo.

Wkrótce pojawiły się tam również konie, a po roku na świat przyszedł nowy potomek rodu. Mimo nieciekawej sytuacji w firmie, sielanka trwała. Matt nie przepracowywał się zbytnio, czas w zakładzie spędzał na przeglądaniu internetu, zawsze na bieżąco był z notowaniami giełdowymi, znał wszystkie wiadomości z kraju i ze Świata, ba – nawet pilnował swoich aukcji na eBay’u. Po jakimś czasie jednak, a było to już po moim z firmy odejściu, ktoś zaczął uważniej przyglądać się jego poczynaniom. Okazało się, że jego erudycja i znajomość trendów gospodarczych nie sprawiły większego wrażenia na przełożonych. Kilka upomnień, wpierw ignorowanych, po jakimś czasie zaczęło przynosić efekty. Matt co prawda z wertowania szpalt w czasie pracy nie zrezygnował, mniej jednak czasu spędzał już na eBay’u. Więcej za to na Monsterze. Po kilku miesiącach również i to przyniosło efekty. Matt dostał ciekawą ofertę pracy w Richmond i nie czekając na kolejne pouczenia, złożył wymówienia i przeniósł się czym prędzej do Virginii. Pieniądze zainwestowane w ranczo pozostały jednak w malowniczej dolinie Canisteo…

Jak już kilka lat temu wspominałem, zakup nieruchomości w Hornell, czy okolicach wcale nie jest rzeczą trudną. Domy nie są co prawda atrakcyjne architektonicznie, jednak ich estetykę poprawia znacząco ekonomia. Domy są tu tanie. Bardzo tanie. Jest to oczywiście ważne w momencie kupna nieruchomości, jeszcze ważniejsze jednak okazuje się podczas ich sprzedaży. Znałem ludzi, którzy mimo świetnej passy na amerykańskim rynku nieruchomości próbowali swe domy sprzedać po kilka lat. Z marnym rezultatem. Nic więc dziwnego, że Matt również miał z tym problemy. Zwłaszcza, że decydując się kilka lat temu za zakup nieruchomości nie znając opisanych wyżej realiów, nie negocjował zbyt skutecznie.

Kilka miesięcy po przenosinach do Richmond, dom wciąż stał jeszcze na rynku i mimo zdecydowanie niskiej ceny nie wzbudzał żadnego zainteresowania wśród potencjalnych nabywców. Matt wszedł już w posiadanie kolejnej nieruchomości w Richmond. Kolejna nieruchomość, to jednak również kolejny kredyt do spłacania. Matt będąc człowiekiem przedsiębiorczym postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Skoro nikt domu w Canisteo nie chciał kupić, nikt go też nie będzie żałował gdy zniknie. No, może poza ubezpieczalnią, która będzie musiała pokryć właścicielowi straty…

Pewnej gorącej, lipcowej nocy opuszczony dom w niewyjaśnionych okolicznościach stanął w płomieniach. Pozostające pod opieką tutejszego towarzystwa przyjaciół zwierząt konie Matt’a cudem tylko zdołały opuścić stajnię. Po ranczu zostało jedynie pogorzelisko. Przyczyny pożaru wciąż bada policja.

Następnego ranka w Richmond kamery bezpieczeństwa na jednej ze stacji benzynowych zarejestrowały samopodpalenie. Matt trafił do szpitala z oparzeniami trzeciego stopnia…

Przedświąteczna krzątanina

Wczoraj skończyłem nasze zeszłoroczne podatki. Po raz pierwszy w życiu mamy otrzymać zwrot nadpłaconego podatku! Albo to albo tutejszy Urząd Skarbowy (IRS) zafunduje nam kontrolę… Ale na razie się tym nie przejmuję, pożyjemy zobaczymy. Tylko Agnieszka musi uzupełnić dokumentację jej ubiegłorocznych wydatków.

Najbliższe dni zapowiadają się całkiem ciekawie. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to chyba pojedziemy jutro do znajomych do Toronto. Spędzimy razem Święta w ich malutkim mieszkanku. Będzie wesoło! Mam tylko nadzieję, że pogoda się trochę poprawi. Dzisiejszy poranek zaskoczył nas bowiem śniegiem i przymrozkami. Sprawdziłem prognozę… No cóż, przynajmniej zobaczymy się z Olą i Sebastianem.

Po powrocie czeka mnie kilka tygodni przepraw z audytorami, ale pod koniec kwietnia powinno się uspokoić. Przekazuję swe obowiązki memu następcy, by w przyszłym miesiącu zająć się czymś nowym. Nie wiem jeszcze dokładnie co to będzie, ale mam wrażenie, że będzie to miało coś do czynienina z nowym projektem dla Taiwanu. Zapowiada się ciekawie.

W przyszłą sobotę urządzamy małe przyjęcie dla starych (jak ten czas leci!) znajomych. Przyjdzie Derek z Denise, Brendan z Lindą, Paul i być może Michele, Jim , Lynda i Mike. Nie mieliśmy chyba jeszcze tylu ludzi w naszym małym domku od czasu jego inauguracji dwa lata temu.

Potem mam rozprawę w sądzie w miejscowości Glen, koło Albany. Jak wspominałem w poprzednim poście, jest to efekt mego zimowego rajdu po północnym wschodzie Stanów Zjednoczonych. Policjant, który pomógł nam wydostać się z zaspy zaproponował mi również mandat za – jego zdaniem – niedostosowanie prędkości do warunków pogodowych. Oczywiście nie wspomniał w nim o tym, że zapomniał usunąć z drogi samochód, który stanął mi w poprzek drogi. Rozprawa będzie o siódmej wieczorem, więc czeka mnie naprawdę długi dzień.

Agnieszka pomalowała wczoraj kuchnię na bardzo przyjemny odcień zieleni. Przy okazji pomalowała też połowę szafek i pralkę. Nie, nie mamy pralki w kuchni… Kilka tygodni wcześniej położyła kafelki nad kuchennymi blatami. Bardzo ciekawe, srebrno-szare, połyskujące w słońcu wszystkimi kolorami tęczy. Trochę jak plama rozlanej benzyny. Nasz dom naprawdę zaczyna wyglądać przytulnie.

Choróbsko

Skończyło się lato już chyba na dobre, bo nic tylko woda z nieba leci wiadrami, temperatura spadła a mnie dopadło przeziębienie. Z kapiącym nosem stukam te słowa nie wiedząc co tak naprawdę chcę napisać. Chyba tylko tyle, że w galerii pojawiło się kilka nowych zdjęć. Zarówno z Cleveland, jak i starszych z pikniku nad jeziorem.

Aha no i jeszcze to, że Xavier złożył wypowiedzenie i przenosi się do konkurencji na zachodnie wybrzeże. Muszę przyznać, że mają jednak odwagę i trochę oleju w głowie. Zazdroszczę im trochę tej mobilności. Ale z drugiej strony wiem, że nie będzie im łatwo. Sacramento jest przecież strasznie drogie. Zwłaszcza porównując do Hornell. No cóż, mamy się spotkać w sobotę, to pogadamy. Ja tymczasem muszę szybko dorwać jakąś chusteczkę…