Jamajka

W listopadzie wybraliśmy się na zasłużone wakacje. W tym roku celem naszych wojaży stała się Jamajka – wyspa gorąca, rumem i reggae słynąca. Przez dwa tygodnie byczyliśmy się na białych piaskach pod palmami, przed upałem chroniąc się w turkusowym Oceanie.

W ośrodku, w którym mieszkaliśmy mieliśmy do dyspozycji wszystko czego tylko przepracowanym bladym twarzom do szczęścia potrzeba. Znakomite jedzenie – specjały zarówno lokalne, jak i międzynarodowe pewniaki. Było więc ackee – owoc, który podawany jest najczęściej ze smażoną rybą, który wyglądem i smakiem przypomina… jajecznicę! Była też wieprzowina i kurczaki w marynacie zwanej jerk. Jest to bardzo pikantna mieszanina przypraw, która jednak w odróżnieniu od kuchni meksykańskiej jest nie tylko bardzo ostra, ale również podkreśla i wydobywa smak przyprawianego mięsa. Były też oczywiście homary, które jednak znacznie się od swych kuzynów z północnego Atlantyku różniły. Było też w końcu wiele sztandarowych potraw kuchni międzynarodowej, tak by wszem nacjom wyspę odwiedzającym dogodzić.

 

20-Lis-2009 11:22, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 6.3, 20.1mm, 0.003 sec, ISO 64
21-Lis-2009 16:18, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 6.3, 15.52mm, 0.003 sec, ISO 64
21-Lis-2009 16:19, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 4.3, 15.52mm, 0.003 sec, ISO 64
 
23-Lis-2009 12:47, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 3.5, 6.7mm, 0.003 sec, ISO 64
24-Lis-2009 20:15, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 3.5, 6.7mm, 0.033 sec, ISO 100
24-Lis-2009 20:15, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 3.5, 6.7mm, 0.033 sec, ISO 100
 
25-Lis-2009 14:15, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 3.5, 6.7mm, 0.02 sec, ISO 64
24-Lis-2009 17:16, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 5.0, 14.11mm, 0.017 sec, ISO 80
23-Lis-2009 11:46, OLYMPUS IMAGING CORP. u850SW,S850SW , 8.0, 20.1mm, 0.003 sec, ISO 64
 

Towarzystwo na Jamajce wielce jest różnorodne. Przybywają tu turyści ze Stanów Zjednoczonych, z Kanady, z Wielkiej Brytanii, z całej Europy, z Ameryki Południowej, a nawet z Chin i z Japonii. Osobiście, podczas naszego pobytu natknęliśmy się też na pierwiastki słowiańskie (z Polski, Rosji i z Czech). Ludność miejscowa to w zdecydowanej większości potomkowie niewolników, przywiezionych tu z Afryki w XVII i XVIII wieku. Jamajka była bowiem kolonią Korony Brytyjskiej aż do 1962 roku. Wieki kolonizacji odcisnęły piętno na języku, kulturze i zwyczajach panujących na wyspie. Wprawdzie oficjalnym językiem jest angielski, to jednak jest on nasiąknięty afrykańskimi naleciałościami, a przez to bardzo trudny do zrozumienia. Ludzie, mimo skrajnego ubóstwa są w zdecydowanej większości bardzo mili. W tym blisko 3 milionowym kraju bezrobocie jest bardzo wysokie, a co za tym idzie w niektórych częściach wyspy występują poważne kłopoty z przestępczością. W związku z tym darowaliśmy sobie na przykład wycieczkę do Kingston, stolicy Jamajki. W zamian za to pojechaliśmy do Negril, najdalej na zachód wysuniętej miejscowości słynącej z przepięknej siedmiomilowej plaży i stromych, blisko czterdziestu-metrowych klifów.

 

Podróż z Montego Bay, gdzie znajdował się nasz ośrodek do Negril była przygodą samą w sobie. Jedną z pozostałości dawnego Imperium Brytyjskiego na wyspie jest ruch lewostronny. To, w połączeniu z fantazją lokalnych kierowców sprawiło, że na brak atrakcji naprawdę nie mogliśmy narzekać. Na miejscu odwiedziliśmy latarnię morską, zjedliśmy (bardzo drogi) lunch na plaży, jak typowi turyści kupiliśmy kilka pamiątek, w końcu daliśmy się też pogryź… piaskowym pchełkom.

 

Odwiedziliśmy też Rose Hall, dom na dawnej plantacji trzciny cukrowej. Legenda o mieszkającej tu niegdyś Annie Palmer, Białej Wiedźmie mówi, iż ta urodzona w Paryżu, wychowana na Haiti dziewczyna posiadła tajemnice voodoo i dzięki nim uśmierciła nie tylko wszystkich swoich mężów, ale również i zniewolonych kochanków.

Powrót do domu i do pracy był naprawdę trudny. W tej chwili za oknem biała zawierucha i temperatury grubo poniżej zera. Tylko wspomnienie tych wspaniałych wakacji pomaga przetrwać do wiosny…

Wiosenna wycieczka

W zeszłą sobotę pogoda zrobiła się prawdziwie wiosenna i w związku z tym wybraliśmy się ze znajomym Polonusem na krótki rajd motocyklowy po najbliższej okolicy.

Sprzed naszego domu ruszyliśmy przed południem. Pojechaliśmy na wschód przez Hemlock, Honeoye, Naples i Italy Valley do Penn Yan. Tam grzejąc się w promieniach kwietniowego słoneczka zrobiliśmy sobie małą przerwę opróżniając przy tym dwa Bass’y. Piwko sączyliśmy w ogródku na Main Street rozkoszując się klimatem małego miasteczka i dyskutując o urokach życia na wsi. Zmęczeni gadaniem, pół godziny później wsiedliśmy znowu na motory.

Tym razem skierowaliśmy się na północ. Przejechaliśmy przez Canandaigua, Palmyra i Wiliamson, aż do Pultneyville, położonego nad brzegiem jeziora Ontario. Jako, że dochodziła już trzecia po południu zdecydowaliśmy się na małą przekąskę w porcie jachtowym. Podziwiając kształty kołyszących się leniwie na przystani żaglówek rozmawialiśmy o motorach, ich osprzęcie, o planach wakacyjnych i innych równie banalnych rzeczach.

Droga powrotna biegła wzdłuż jeziora, więc z przykrością odczuliśmy chłodne wiosenne powietrze unoszące się nad wodą. Zaobserwowaliśmy też chmary małych muszek tworzących rodzaje kolumn, wiszących równiutko nad środkiem drogi. Większość z nich decydowała się na bliskie, trzeciego stopnia spotkania z nami. Dobrze, że miałem zamykany kask. Towarzysz podróży nie miał takiego luksusu…

O czwartej wróciliśmy do Rochesteru. Po krótkim odpoczynku, pół godziny później, już samotnie ruszyłem na południe do Livoni. Już bez podziwiania krajobrazów pomknąłem do domu autostradą i o piątej zasiadłem z resztą Rodzinki do obiado-kolacji. Dzień zaliczam do bardzo udanych.

W nadchodzącą sobotę pogoda również ma dopisywać, więć jest szansa, że zatrudnimy na kilka godzin opiekunkę do dzieci, a z mŻonką ruszymy na krótką wyprawę. W czerwcu, po powrocie z Polski będę słomianym wdowcem przez kilka tygodni, więc jeśli tylko pogoda dopisze postaram się zrobić kilka dłuższych wypadów. Chciałbym pojechać albo na południe do Pensylvanni, albo do Adirondack’s, albo może do Kanady (n.p. wokół jeziora Ontario). Na lipiec zaplanwaliśmy współny ze znajomymi wypad na biwak na Tysiącu Wysp. Żona z dziećmi pojadą samochodem, ja za nimi na jednośladzie.

Następne miesiące zapowiadają się więc napradę interesująco!

Nowy motor na nowy sezon

Nadia na nowej Suzuki VS800GL Intruder Sezon uważam za rozpoczęty. Dziś zrobiłem pierwszych sto mil na nowej maszynie. Jest znacznie lżejsza od Hondy, dzięki temu oraz pozycji jazdy jest również dużo łatwiejsza w manewrowaniu. No i jest też troszkę mocniejsza. Tyle tylko, że zamiast 55 mil z galona (4.3 litra/100 km) robi tylko 40 (5.9 litrów/100 km)… Aha , no i dziwnie jest czasami na zakrętach zahaczać pietą o asfalt… Ale ogólnie jestem bardzo zadowolony. Z motoru i z tego, że założyłem dziś kalesony…;-)

Sable ustępuje pola Quest’owi

Od jakiegoś czasu, mniej więcej od półtora roku mamy coraz więcej kłopotów z naszym „dużym” autem. Mercury mimo, że bardzo wygodny zaczyna być coraz bardziej zawodny. Przejechaliśmy nim w ciągu siedmiu lat prawie sto tysięcy mil i naprawdę nie mieliśmy zbyt wielu powodów do narzekań. Teraz jednak drobne usterki zaczynają pojawiać się coraz częściej a koszt ich napraw dawno już przewyższył wartość samochodu. Czwartkowa awaria układu chłodniczego zaowocowała więc szybką decyzją: kupujemy nowy samochód.

2007 Nissan Quest 3.5 SMyśleliśmy o tym już od jakiegoś czasu, stąd też uzgodnienie, że ma to być japoński minivan nie stanowiło problemu. Nasze poszukiwania zawęziliśmy do trzech modeli: Hondy Oddysey, Toyoty Sienna i Nissana Quest. Porównanie cen i recenzji użytkowników szybko ograniczyło nasze poszukiwania do jednego tylko modelu. Zlokalizowanie właściwego egzemplarza okazało się dużo trudniejsze. W promieniu siedemdziesięciu pięciu mil od domu znaleźliśmy tylko kilka samochodów, które spełniały nasze warunki wyszukiwania. Kilka telefonów i wiedzieliśmy już, że są tylko trzy miejsca warte odwiedzenia. Postanowiliśmy zacząć od tego najdalszego. Podróż do Elmira zajęła nam półtorej godziny, ale jak się później okazało była to słuszna decyzja. Zaoszczędziliśmy mnóstwo czasu, a także trochę pieniędzy rezygnując z oglądania pozostałych kandydatów…

2007 Nissan QuestZnaleźliśmy tam bowiem dokładnie to czego szukaliśmy: dwuletni, dobrze wyposażony model samochodu za połowę ceny nowego. A do tego z przebiegiem jedynie dziesięciu tysięcy mil! Nareszcie znów będziemy mogli bez obawy ruszać w dalsze podróże! Mimo, że jest nas teraz dużo więcej, nie będziemy musieli rezygnować z wygód. Poza tym, gdy nas w końcu ktoś z Polski odwiedzi, to też łatwiej nam będzie pokazywać okoliczne atrakcje. Nie wspominając już o tym, że usłyszałem sumienną obietnicę wyprawy na kemping tego lata. Nie mogę się już doczekać!

Swoją drogą, to nie wyobrażam sobie zakupu samochodu w czasach przed internetowych…

Urlopu nadszedł kres

Obiecywałem pisać choć raz na tydzień i po raz kolejny dałem plamę. Ale nic to! Nadrobimy…

Nawiązując do tematu ostatniego wpisu dodam, że urlop mój dawno już poszedł w zapomnienie, a tydzień spędzony w domu z dziećmi do bardzo wypoczynkowych zaliczać raczej nie należy. Jak pisałem robiliśmy razem dużo rzeczy. Pogoda bardzo dopisywała przez cały tydzień – było słonecznie i ciepło, tylko niekiedy upały sięgały trzydziestu paru stopni Celsjusza. Oprócz tego co już opisałem poprzednio, byliśmy również na całodziennej wycieczce w Stony Brook Park, gdzie zrobiliśmy sobie długi spacer w wąwozie, wzdłuż urokliwego górskiego strumienia i wodospadów. Tak, kąpaliśmy się w nich… Urządziliśmy sobie tam też mały piknik. Następnego dnia wybraliśmy się w Fairport na rowerową wycieczkę wzdłuż kanału Erie. Jak się zapewne domyślacie, jazda na rowerze z małą dziewczynką w upalne, letnie popołudnie skończyć się może tylko jednym… Mama zafundowała nam duże lody!

Resztę urlopu spędziłem już w domu od czasu do czasu spoglądając na stronkę Ghislain’a, ale nie specjalnie przekładając się do jej aktywnego kreowania, kosiłem trawę, zrobiłem kilka drobnych rzeczy w piwnicy, ale za nic poważnego raczej się nie brałem. Powrót do pracy miał być poprzedzony urodzinową imprezą u Sławka, co jednak zaowocowało tylko przedłużeniem go o jeden dodatkowy dzień. Kiedy już jednak zawitałem w progach firmy okazało się, że wiele się podczas mej nieobecności nie zmieniło. Co więcej, niewiele się też w ogóle działo, musiałem więc ostro wziąć się do roboty. Musiałem też zmotywować – rozleniwionych nieco mą nieobecnością podwładnych – do nieco bardziej wytężonych wysiłków. Stąd też to opóźnienie i dwutygodniowa przerwa w sprawozdaniach. Ale już to nadrabiam…

Urlop

Festiwal Balonów w Dansville, NY
Festiwal Balonów w Dansville, NY

W sobotę oficjalnie zaczął się mój tygodniowy urlop. Mimo, że nie mamy żadnych konkretnych planów, wybierzemy się jednak na pikniki i jednodniowe wycieczki do nieodległych parków i innych ciekawych miejsc. Muszę też popracować na pierwszą wersją stronki dla Ghislain’a, więc urlop spędzać będę między wycieczkami, a oglądaniem zdjęć z damską bielizną. Zapowiada się całkiem nieźle…

Dzień pierwszy zainaugurowaliśmy wyprawą do parku Ontario Beach w Charlotte, dzielnicy Rochesteru u ujścia rzeki Genesee nad jeziorem Ontario (zobacz na mapce). Park jest całkiem fajny – jest plaża, jest plac zabaw dla dzieci, karuzele (takie z przed wieku, z konikami, karetami itp.), jest molo i latarnie morskie. Jest też port, z którego kiedyś odpływał prom do Toronto – niestety inwestycja ze względu na wysokie koszty utrzymania i niskie zainteresowanie tubylców, okazała się chybiona i atrakcja została zlikwidowana. W parku jest całkiem przyjemnie, choć woda w jeziorze, ze względu na bliskość ujścia rzeki, do najczystszych w tym miejscu nie należy. Zamiast więc kąpać się w brązowawej cieczy, wybraliśmy się z Nadią podziwiać żaglówki. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś jeszcze razem popływamy, ale tym razem to Nadia będzie kapitanem, a ja „sernikiem”. Obiadokolację zjedliśmy w Nola’s BBQ, luizjańskiej knajpce położonej nieopodal. Przekonaliśmy się, że atrakcyjny wystrój zewnętrzny nie zawsze idzie w parze z jakością serwowanych posiłków. Poza tym, Nola’s to chyba przede wszystkim klub nocny, bo w czasie gdy my konsumowaliśmy nasze żeberka, pieczone kurczaki, wołowinę i inne mięsiwa na scenie rock’owa kapela grała już „American Woman”, a w barze na wolnym powietrzu robiło się coraz gęściej. Dziesięć (być może nawet tylko pięć) lat temu taka atmosfera bardzo by nam odpowiadała, tym razem jednak szybko wyczyściliśmy talerze i poszliśmy z dziećmi na lody…

W niedzielę nie planowaliśmy żadnych wypadów, gdy jednak odbieraliśmy z Nadią naszą nową piwniczną lodóweczkę, naszych sąsiadów odwiedzili ich znajomi. Wybrali się oni na poranną przejażdżkę po okolicy i zaproponowali również nam wspólny wypad na motorach. Jako, że pogoda była naprawdę świetna, nie odmówiliśmy i pół godziny później jechaliśmy już wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Conesus w stronę Dansville na odbywający się tam festiwal balonów. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się jednak, że balony dawno już odleciały, a kolejny start zaplanowany jest dopiero na wieczór. Pochodziliśmy więc tylko wśród straganów z rękodziełami lokalnych artystów, zjedliśmy cukrową watę i pieczony „kwiat cebuli” (lokalne specjały) i ruszyliśmy dalej. Pojechaliśmy na kawę do parku Letchworth, a w drodze powrotnej rozkoszowaliśmy się wspaniałą pogodą i widokami. Dzień zakończyliśmy wspólną wyprawą do znajomych mieszkających nad zatoką Irondequoit, gdzie w gronie lokalnej Poloni piekliśmy kiełbaski i pili piwo przy ognisku.

Następnego dnia, jak się okazało, było nam danym wrócić w to samo miejsce, po to tylko, by wraz z naszymi sąsiadami wybrać się na kajakową wycieczkę po zatoce, a także by zwiedzić pobliskie mokradła, w których aż się roi od żółwi. Wybraliśmy się jednak tylko w trójkę, Alex’a i Babcię zostawiając tym razem w domu. Do dwuosobowego kajaka wpakowaliśmy się w trójkę. Ja z tyłu, jako główna siła napędowa, Aga przede mną, a Nadia na dziobie. Wszyscy przepisowo ubrani w kapoki, ruszyliśmy w „rejs”. Dwugodzinną wycieczkę pamiętałem długo jeszcze po powrocie. Wszystko to dzięki wspaniałym widokom, pogodzie, lecz również dzięki bolącym bicepsom i oparzeniom słonecznym…

Dziś zaczynamy dzień czwarty mego urlopu. Plany przewidują koszenie trawnika i wycieczkę do Stony Brook, pobliskiego parku, w którym przepiękne wodospady i naturalny basen w korycie rzeki konkurują z trasami pieszych wycieczek i olbrzymim placem zabaw dla dzieci. O preferencje Nadii oczywiście nie muszę pytać!

Lato, lato wszędzie…!

Park w Pultneyville, NY

Dopiero co z wytęsknieniem upatrywaliśmy wiosny, a tu już niedługo znowu nadejdzie jesień, a po niej kolejna zima. Lato, bardzo w tym roku słoneczne, nie jest na szczęście tak suche jak poprzednie. Dzięki letnim burzom i opadom, nie ma tak strasznych upałów i nareszcie nasz trawnik odzyskał trochę werwy. Musielibyśmy go oczywiście jeszcze wyplewić, ale jakoś nie mogę się za to zabrać. Jest zresztą tyle rzeczy do roboty, że plewienie trawników, nawet gdyby było moim ulubionym zajęciem i tak musiałoby poczekać.

Jak niedawno pisałem, pod koniec lipca odbył się nasz doroczny piknik osiedlowy, na którym niestety w tym roku zabrakło pieczonego barana. Obwiniam za to postępujący kryzys paliwowo-kredytowy, taniejącego dolara, prezydenta urzędującego i pretendentów. Po trochu również obwiniam za to organizatorów tegorocznego biwaku, ale tylko po trochu… Mimo wspomnianego deficytu, były za to pieczone kurczaki, piwo, wino, ciasta i inne smakołyki. Był też na nie spory popyt dzięki czemu zabawy przeciągnęły się dla niektórych do późnych godzin nocnych. Na szczęście nie było ani hamburgerów ani hotdogów…

Tych ostatnich było jednak co niemiara podczas kolejnego weekendu, gdy to wybraliśmy się na sponsorowany przez moją firmę piknik w pobliskim wesołym miasteczku. Nadia była wniebowzięta jeżdżąc na karuzelach, kolejkach górskich i ślizgawkach. Aga jeszcze bardziej. nawet Babci i Olowi też się chyba podobało. Spędziliśmy tam cały dzień a kolację zjedliśmy u Rafała i Gosi, znajomych, którzy mieszkają w tej części miasta.

Następnego dnia to oni z kolei odwiedzili nas podjeżdżając na osiedle ryczącym Harley’em. Wybraliśmy się na popołudniową motocyklową wycieczkę po Finger Lakes. Pogoda dopisała, blisko stumilowa trasa upstrzona była przepięknymi widokami gór i jezior, w Canandaigua w nagrodę za dobre sprawowanie dostaliśmy lody i dobrą kawę. W domu zaś Babcia, z pomocą Nadii i Ola, przygotowała wspaniałą kaczkę z jabłkami na obiad. Nie muszę dodawać, że zniknęła w mgnieniu oka.

W sobotę pojechaliśmy do Pultneyville, malutkiej mieściny, jakieś 20 mil na wschód od Rochesteru. W zasadzie oprócz przystani jachtowej, małej galerii i parku nie ma tam nic specjalnego. Ale dzięki temu nie ma tam też tłumów i można rokoszować się wspaniałymi widokami i atmosferą dwustuletniej osady w ciszy i spokoju zakłócanymi jedynie nieustannym monologiem Nadii i chwilowymi wybuchami płaczu Ola.

Pływanie na łóżku

Od dłuższego już czasu nosiłem się z tym zamiarem, ale ciągle brak czasu i nawał roboty wchodziły mi w drogę. Postanowiłem mianowicie trochę się zdyscyplinować i dodawać do tego blogu co najmniej jeden wpis tygodniowo.

Skąd to postanowienie…? Otóż przeglądając niektóre wpisy sprzed czterech czy pięciu lat, bardzo miło było mi wrócić pamięcią do tamtych zdarzeń. Nieważne, że błahe i niewiele znaczące dzisiaj, z czasem jednak nabierają wartości. Poza tym, z pisaniem jest jak z mięśniami, które nieużywane zanikają. Dla mnie jest to dodatkowo bolesne, gdyż po sześciu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych dostrzegam, że coraz trudniej jest mi sklecić kilka poprawnych gramatycznie zdań, czy znaleźć odpowiednie dla danej sytuacji słowo. Dzięki chociaż za słowniki ortograficzne, które pomagają mi ustrzec się przed hańbiącymi wpadkami. Faktem jednak jest, że mimo powierzchownej znajomości kilku języków, ani jednym nie posługuję się dzisiaj poprawnie.

Co gorsza, dostrzegam, że Nadia zaczyna preferować język angielski. Nie jest to jeszcze bardzo wyraźna tendencja, gdyż w codziennych kontaktach z nami w domu używa tylko języka polskiego. Gdy jednak bawi się sama, czy też podśpiewuje, używa najczęściej angielskiego. Zaskakuje mnie też codziennie nowymi zwrotami, o których znajomości wogóle bym jej nie podejrzewał. Już teraz jest dla Babci tłumaczem, niedługo będzie dawać nam korepetycje.

Z drugiej jednak strony Nadii polskie słownictwo jest jeszcze nieco bogatsze. Najłatwiej to zaobserwować w sytuacjach, gdy musi poprosić lub zapytać o coś osobę nie władającą tym językiem. Mimo, że nie jest nieśmiałym dzieckiem, to jednak prosi nas w takich sytuacjach o pomoc. Podczas minionego, przedłużonego nieco weekendu mieliśmy okazję poeksperymentować z Sebastianem. Jego polski jest coraz lepszy za każdym razym gdy się spotykamy, nie jest jednak jeszcze tak płynny, by oszukać Nadię. Rozmawiając z nim słuchała uważnie, co próbuje jej powiedzieć. Gdy zaproponował pływanie na łóżku, roześmiała się tylko mówiąc „silly” i wytłumaczyła wujkowi, że pływać można na łódce, a na łóżku się śpi. Jak się później okazało, oboje mieli po części rację, gdyż łódka za dnia służyła do pływanie po zatoce Gregoriańskiej, nocą natomiast była nam kołyską.

08-07-29_06

W sobote pogoda nam służyła i większość dnia spędziliśmy na wodzie. Sebastian był kapitanem, a Nadia sternikiem – choć w jej ustach brzmiało to bardziej jak “sernikiem”. Ja tylko się po łódce bujałem mając na nich oboje oko. Trochę się bałem, że kołysanie może być dla trzylatki problemem, ale okazało się, że świetnie się bawiła i z radością oczekiwała na fale krzycząc tylko “yihaaa..!” za każdym razem gdy przepływająca motorówka wprawiała naszą łajbę w ruch wahadłowy.

Alex, choć nie pływał z nami po zatoce, bardzo polubił łódkę, gdy danym mu było ją pozwiedzać, gdy stała na przystani. Również nie miał żadnych z bujaniem problemów. Jedynie Agnieszka nie najlepiej reagowała na falowanie, ale na szczęście odruchy jej przepony nikomu nie popsuły popołudniowego grilla na pokładzie żaglówki. Wspomnieć muszę, że dla mej małżonki obcowanie z wodą za pomocą wszelkiego rodzaju pływających środków transportu zazwyczaj wzbudza podobne emocje. Nawet podczas podróży promem, który się falom nie kłaniał, Agnieszka większą część drogi z Bar Harbor w Maine do Dartsmouth w Nowej Szkocji spędziła pod pokładem.

Niedziela natomiast była raczej deszczowa i w związku z tym z pływania zrezygnowaliśmy na rzecz zwiedzania Discovery Harbour – starych fortyfikacji z początku XIX wieku dających świadectwo obecności Brytyjskiej Marynarki i Wojska w centralnej części prowincji Ontario. Nadii nie podobało się już tak bardzo, a Olo po prostu to przespał.