Nowy Rok

Tydzień między Świętami a Nowym Rokiem jest u mego pracodawcy okresem „ustawowo” wolnym od pracy. W tym czasie miałem niejako obowiązek odpocząć i nabrać sił przed czekającymi mnie w Nowym Roku wyzwaniami. Cóż, dziś jestem chyba bardziej zmęczony niż przed wakacjami. Myślę, że to kliniczny przypadek prze-relaksowania. Co więcej, nie jestem pewien, czy przyzwyczaiwszy się do długich wieczorów i późnego wstawania, będę jutro w stanie pojawić się w pracy o przyzwoitej porze.

Do tego wszystkiego, na specjalne życzenie Małżonki, ostatnich kilka wieczorów spędziliśmy przed telewizorem śledząc losy niepłodnego (jedynie literacko) pisarza i jego miłosne perturbacje. W przeciwieństwie do głównej postaci, wyobraźnia twórców tej opery mydlanej jest niewyczerpana. Dzięki temu i pewnym uproszczeniom każdy odcinek „Californication” zaskakuje nowymi przygodami. Niezmienna jest w tym serialu jedynie skłonność głównego bohatera do hulaszczego życia. Nie jestem pewien, czy dobrym pomysłem było oglądanie tego serialu na przełomie roku…

Czas bowiem na Noworoczne postanowienia. Agnieszka, inspirowana chyba losami bohatera wspomnianego serialu, namawia mnie do tego bym więcej pisał. O czym konkretnie…? Naprawdę atrakcyjnych tematów nie widzę zbyt wiele. Ona twierdzi, że sekret nie w treści, lecz w formie. Ja, jak zwykle wiem lepiej i grzecznie się nie zgadzam. Dowodem na to, te właśnie wypociny, które treść mają nieco może atrakcyjną, a i to jedynie dla bardzo wąskiej populacji. A forma… no cóż, nie mnie tu o formie dyskutować. Ale zgadzam się z mą lepszą Połówką w tym względzie, że długie wieczory i późne wstawanie zdecydowanie bardziej przypadają mi do gustu, niż pobudki o poranku i długie dni w biurze. Tak więc, choć nie do końca jesteśmy zgodni w tym temacie, pierwsze noworoczne postanowienie narodziło się samo – będę w tym roku stukał w klawiaturę częściej. Nie wiem, czy przerodzi się to w obfitość postów „o niczym”, czy też może napełni się szuflada…

Postanowienie drugie jeszcze się krystalizuje. Zainspirowany przemyśleniami Połowicy zerknąłem na chwil kilka do Onet’owskiego konkursu na blog roku. Od razu przeszedłem do kategorii „Podróże i szeroki świat” stamtąd właśnie trafiłem na stronę dwojga młodych ludzi, którzy już od półtora roku są w podróży życia. Jak zrozumiałem celem ich jest okrążenie kuli ziemskiej. Sądząc po kilku wpisach, które przeczytałem nie wydaje się, by byli w jakiś szczególny sposób ograniczeni – na pewno nie czasowo, bardziej może finansowo. Na myśl przyszła mi nasza sprzed dziesięciu lat wyprawa. Nie tak ambitna i zdecydowanie krótsza, tym niemniej wspomnienia wróciły. Sześć tygodni w drodze z północy stanu Michigan przez Wielkie Równiny, przez Góry Skaliste, przez pustynie do Kalifornii, dalej na południe do Meksyku, i z powrotem przez wszystkie stany południowe, aż do Nowego Jorku. Po latach pamięć zaczyna szwankować. Świeżo po powrocie chciałem co prawda spisać nasze wspomnienia, byśmy mieli do czego wracać po latach, ale wróciwszy do druzgocącej kreatywność codzienności, szybko o tym zapomniałem. A szkoda, bo to co nam po tamtej podróży zostało to kilka zdjęć, na których jesteśmy młodzi, wiecznie uśmiechnięci i szczupli (o tym noworocznym postanowieniu już nie wspomnę, bo niczym nie różni się od tych z lat poprzednich). Dlatego postanawiamy, że gdy dzieci nieco tylko podrosną do tradycji zwiedzania na pewno powrócimy. Niekoniecznie od razu w tym roku i nie od razu dookoła Świata, ale z pewnością wycieczek dłuższych lub krótszych będzie wiele. Nauczony doświadczeniami sprzed lat, postanawiam też nasze przygody dla potrzeb własnych, jak i wszystkich bliskich (choć chwilowo odległych) opisywać.

Rok 2010 będzie też i bez tych ambitnych postanowień obfitował w wydarzenia. W tym roku mija właśnie pięć lat od ustanowienia naszej na ziemi amerykańskiej rezydencji. Co za tym idzie, będziemy w tym roku mogli zmienić statut naszego pobytu i nabyć prawa obywatelskie. Nasze dzieci, od momentu narodzin miały już podwójne obywatelstwa, czas więc, by i Rodzice poszerzyli horyzonty i otwarli sobie nowe możliwości. Z nowym paszportem w ręku łatwiej będzie szukać nowych przygód.

Wszystkim, którzy te słowa czytają, życzę wszystkiego najlepszego w Nowym Roku!

Ekosystem

Jak pisałem poprzednio, Ameryka przeżywa swój największy od blisko osiemdziesięciu lat kryzys gospodarczy. Nie po raz pierwszy jednak od czasów Wielkiej Depresji i wprowadzenia Nowego Ładu Gospodarczego, okazuje się w jakim żyjemy bałaganie.

Wraz z postępem gospodarczym zapotrzebowanie na energię i surowce rośnie. Do czasów wynalezienia elektryczności, czy silnika spalinowego ludzie zużywali jedynie tyle energii ile docierało na Ziemię w ciągu tego samego okresu czasu. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku został jednak zachwiany bilans energetyczny Świata. Co roku wydobywamy coraz więcej surowców i zużywamy więcej energii niż dociera jej do nas ze Słońca. Eksploatujemy – ograniczone ze swej definicji – złoża węgla, ropy, gazu i innych surowców, by dostarczyć energii wszystkim gałęziom przemysłu, ogrzać nasze domy i napędzać nasze pojazdy. Równocześnie produkujemy miliony ton nieprzetwarzanych odpadów, które zalegać będą Ziemię jeszcze przez miliony lat. Pod warunkiem oczywiście, że jej wcześniej nie unicestwimy w jakiś bardziej spektakularny sposób.

Siłą napędową tego procesu jest system wartości przyjęty przez współczesnego człowieka. System ten opiera się na założeniu, że człowiek dochodząc do szczytu drabiny pokarmowej przestał być częścią ekosystemu. Bez naturalnych wrogów, jedyne co nam w tej chwili zagraża to my sami. Jako jednostki szczycimy się wysoce rozwiniętym intelektem, który pozwala nam dominować nad innymi formami życia. Jako gatunek jednak, nie będąc częścią ekosystemu w którym żyjemy, nie przedstawiamy żadnej dla niego wartości, a wręcz przeciwnie wykorzystujemy go na podobieństwo pasożyta. Używając alegorii Ziemia jest żywym organizmem, który został zainfekowany wirusem Homo Sapiens Sapiens.

Kontynuując naszą „dominację” na Ziemi systematycznie zwiększamy naszą populację, równocześnie eliminując z niej wszystkie potrzebne nam do przetrwania środki. To właśnie ta inteligencja, którą się szczycimy! Jesteśmy jedynym gatunkiem w znanym nam Wszechświecie, którego celem jest nie przetrwanie, a destrukcja właśnie.

Bieżący kryzys gospodarczy zachęca wielu ludzi do próby zgłębienia jego korzeni. Co dla jednych było od dawna oczywiste, dla niektórych dopiero teraz staje się jasne. Nasz system gospodarczy, oparty na rabunkowej eksploatacji dostępnych nam surowców jest najgorszym z możliwych modeli. Miarą zasobności społeczeństwa jest tak zwany Produkt Narodowy, czy też inaczej wartość wytworzonych dóbr. Im jest on wyższy tym społeczeństwo bardziej jest „zasobne”, tym więcej wytwarza dóbr, tym więcej zużywając w tym procesie energii, tym bardziej zanieczyszcza środowisko, tym bardziej niszczy ekosystem….

Jeśli szybko nie ograniczymy przyrostu naturalnego i nie zaadaptujemy modelu ekonomicznego opartego na wykorzystaniu surowców odnawialnych, koniec naszej cywilizacji będzie tylko kwestią czasu. Nie wspominając o tym, że przy okazji zniszczymy jedną z piękniejszych planet Układu Słonecznego, albo nawet całego niepoznanego nam Kosmosu. Szczęście, że jest ich jeszcze kilka. Jeszcze lepiej, że nas tam nie ma…

Kryzys

W Stanach Zjednoczonych w ostatnich kilku latach wszystko podrożało, bezrobocie wzrosło, płace spadły, a dolar sięgnął bruku. W chwili obecnej prawie cały Świat odczuwa już konsekwencje tego kryzysu. Nie wszyscy nawet tak stan ten nazywają. Część analityków straszy recesją, część mówi o przejściowych problemach, a niektórzy – jak na przykład jeden z kandydatów do fotela prezydenckiego – do niedawna uważali, że gospodarka USA jest w znakomitej formie…

Przed kilkoma laty boom na rynku nieruchomości spowodowany był obniżeniem stóp procentowych przez bank federalny. Dzięki temu banki komercyjne mogły oferować pożyczki mieszkaniowe na – jak się wtedy wydawało – bardzo korzystnych warunkach. Przy ograniczonej podaży domów, rynek nieruchomości zareagował na ten wzrost popytu wzrostem cen. Wykorzystując koniunkturę banki i instytucje finansowe licząc na wysokie zyski, stawały na głowie, by udzielić wszystkim chętnym pożyczek. Zdolności kredytowe klientów były bardzo naciągane, bądź też w ogóle nie były sprawdzane. Oferowano bardzo kreatywne produkty finansowe: pożyczki na zaliczki umożliwiające zakup domu bez wydawania nawet dolara z własnej kieszeni, pożyczki z odroczoną spłatą kapitału, pożyczki o zmiennych stopach procentowych i wiele innych.

Po jakimś czasie okazało się, że właściciele domów nie mogą sobie poradzić ze spłatą tych kreatywnych kredytów, na które w normalnych warunkach nie mogliby sobie pozwolić. W międzyczasie stopy procentowe poszły w górę, a ceny nieruchomości w dół. Właściciele domów, nie mogąc sobie dłużej na nie pozwolić, odstępowali od umów niszcząc sobie tak zwaną historię kredytową, a nieruchomości były przejmowane przez banki. W sytuacji jednak, gdy wartość rynkowa zabezpieczeń spadała z dnia na dzień i w znakomitej większości przypadków była niższa od kwoty udzielonego kredytu, banki masowo zaczęły popadać w poważne tarapaty.

Jak wiadomo pieniądz w dzisiejszym systemie monetarnym kreowany jest w momencie zawierania umowy kredytowej. Co za tym idzie banki, które wcześnie sprzedały zobowiązania zabezpieczone nieruchomościami, wygenerowały największe zyski. Fannie Mae i Freddy Mac, agencje federalne zajmujące się skupem tych zobowiązań, jak również banki, które się zagapiły z nadzieją na długoterminowy zwrot kapitału, zostały z ręką w nocniku. Problem w tym jednak, że zobowiązania te stały się również zabezpieczeniami w rozliczeniach międzybankowych, w lokatach funduszy inwestycyjnych i emerytalnych itp.

Efekt tego jest taki, że te lepiej zarządzane i potrafiące przewidywać banki są dziś w dużo lepszej kondycji niż przedtem. Te mniej zaradne jednak zamiast plajtować uchodzą z życiem, albo są przejmowane przez te większe. Jakim cudem…? Otóż rząd federalny w zeszłym tygodniu zdecydował w imieniu naszym, czyli wszystkich podatników, by przeznaczyć siedemset miliardów dolarów na wykup tych problematycznych zobowiązań i uwolnienie sektora finansowego od „złych” kredytów argumentując to próbą uratowania kapitału zgromadzonego na prywatnych rachunkach emerytalnych i inwestycyjnych oraz zahamowaniem postępującego kryzysu. Argumentacja szlachetna, efekt jednak taki, że wypracowany przez społeczeństwo kapitał przeszedł w prywatne ręce bankierów z Wall Street. Najbardziej jednak poszkodowani są Ci, którzy stracili domy, często dorobek całego życia i wylądowali pod mostem.

Jeszcze jeden goździk do Bush’owego kożucha na zakończenie „usłanej sukcesami” ośmioletniej kadencji…Tymczasem dzięki panice i gwałtownym wahaniom na światowych giełdach właśnie rosną kolejne fortuny spekulantów.

A co to oznacza dla nas…? Hmmm, póki jest papier toaletowy w sklepach, nie ma kartek na żywność i kolejek przed monopolowym około 13.00, to nie ma się czym przejmować!

Strajk w Langage Energy Centre w Plymouth.

Zwolnienie 16 pracowników zatrudnionych przy budowie elektrowni w Wielkiej Brytanii, sprowokowało kilkuset pozostałych do wszczęcia strajku. W rozmowie z dziennikarzami, pracownicy wciąż jeszcze zatrudnieni w Langage Energy Centre w Plymouth powiedzieli, że chcą w ten sposób zaprotestować przeciwko mnożącym się przypadkom zastępowania pracowników przez obcokrajowców. Po wypłaceniu zwolnionym pracownikom odprawy, wszyscy strajkujący powrócili do pracy.

Strajk w Langage Energy Centre w Plymouth.

Jak podaje BBC, zwolnienia zaledwie kilka dni po rozpoczęciu robót wiążą się z planami zatrudnienia przy budowie nowej elektrowni robotników z Polski. Na wieść o tym lokalni związkowcy podjęli decyzję o podjęciu strajku wyrażając w ten sposób swą solidarność ze zwalnianymi, jak również dezaprobatę dla planów kierownictwa.

Nie jest to oczywiście wiadomość na pierwsze strony gazet, ale ze względu na fakt, że głównym wykonawcą zatrudniającym strajkujących podwykonawców jest Alstom, postanowiłem zamieścić tu tę krótką notkę. Myślę, że skłania to do refleksji na temat Światowego rynku pracy. Podejrzewam, że w Polsce odbiór tej wiadomości jest zgoła inny niż w Plymouth…

Pożar w Canisteo

Kiedy pracowałem jeszcze na projekcie metra dla Nowego Jorku, danym było mi poznać człowieka, który przeniósł się do naszej firmy z zachodniego wybrzeża USA. Choć już wtedy wydawało mi się to nieco dziwne, to jednak nie wiedziałem jeszcze wtedy z jak szalonym zadaję się człowiekiem. Fakt porzucenia słonecznej Kalifornii na rzecz zimnego Nowego Jorku, aczkolwiek dziwny, sam w sobie nie jest jeszcze podejrzany. Różne przecież powodują ludźmi motywy, zwłaszcza w czasach przegrzanej koniunktury. Dzięki zyskom ze sprzedaży małego domku na przedmieściach Sacramento, a również dlatego, że ceny nieruchomości w stanie Nowy Jork są nieporównywalnie niższe (poza NYC oczywiście), zafundował sobie Matt sporych rozmiarów ranczo w malowniczej dolinie Canisteo.

Wkrótce pojawiły się tam również konie, a po roku na świat przyszedł nowy potomek rodu. Mimo nieciekawej sytuacji w firmie, sielanka trwała. Matt nie przepracowywał się zbytnio, czas w zakładzie spędzał na przeglądaniu internetu, zawsze na bieżąco był z notowaniami giełdowymi, znał wszystkie wiadomości z kraju i ze Świata, ba – nawet pilnował swoich aukcji na eBay’u. Po jakimś czasie jednak, a było to już po moim z firmy odejściu, ktoś zaczął uważniej przyglądać się jego poczynaniom. Okazało się, że jego erudycja i znajomość trendów gospodarczych nie sprawiły większego wrażenia na przełożonych. Kilka upomnień, wpierw ignorowanych, po jakimś czasie zaczęło przynosić efekty. Matt co prawda z wertowania szpalt w czasie pracy nie zrezygnował, mniej jednak czasu spędzał już na eBay’u. Więcej za to na Monsterze. Po kilku miesiącach również i to przyniosło efekty. Matt dostał ciekawą ofertę pracy w Richmond i nie czekając na kolejne pouczenia, złożył wymówienia i przeniósł się czym prędzej do Virginii. Pieniądze zainwestowane w ranczo pozostały jednak w malowniczej dolinie Canisteo…

Jak już kilka lat temu wspominałem, zakup nieruchomości w Hornell, czy okolicach wcale nie jest rzeczą trudną. Domy nie są co prawda atrakcyjne architektonicznie, jednak ich estetykę poprawia znacząco ekonomia. Domy są tu tanie. Bardzo tanie. Jest to oczywiście ważne w momencie kupna nieruchomości, jeszcze ważniejsze jednak okazuje się podczas ich sprzedaży. Znałem ludzi, którzy mimo świetnej passy na amerykańskim rynku nieruchomości próbowali swe domy sprzedać po kilka lat. Z marnym rezultatem. Nic więc dziwnego, że Matt również miał z tym problemy. Zwłaszcza, że decydując się kilka lat temu za zakup nieruchomości nie znając opisanych wyżej realiów, nie negocjował zbyt skutecznie.

Kilka miesięcy po przenosinach do Richmond, dom wciąż stał jeszcze na rynku i mimo zdecydowanie niskiej ceny nie wzbudzał żadnego zainteresowania wśród potencjalnych nabywców. Matt wszedł już w posiadanie kolejnej nieruchomości w Richmond. Kolejna nieruchomość, to jednak również kolejny kredyt do spłacania. Matt będąc człowiekiem przedsiębiorczym postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Skoro nikt domu w Canisteo nie chciał kupić, nikt go też nie będzie żałował gdy zniknie. No, może poza ubezpieczalnią, która będzie musiała pokryć właścicielowi straty…

Pewnej gorącej, lipcowej nocy opuszczony dom w niewyjaśnionych okolicznościach stanął w płomieniach. Pozostające pod opieką tutejszego towarzystwa przyjaciół zwierząt konie Matt’a cudem tylko zdołały opuścić stajnię. Po ranczu zostało jedynie pogorzelisko. Przyczyny pożaru wciąż bada policja.

Następnego ranka w Richmond kamery bezpieczeństwa na jednej ze stacji benzynowych zarejestrowały samopodpalenie. Matt trafił do szpitala z oparzeniami trzeciego stopnia…

La Lingerie

La Lingerie, nowy sklep z ekskluzywną damską bielizną.
La Lingerie, nowy sklep z ekskluzywną damską bielizną.

Taką właśnie nazwę nosić będzie nowy sklep z ekskluzywną francuską bielizną. Sklep kiedyś być może otworzy podwoje w Rochesterze, w centrum handlowym przy Hylan Dr. Na razie jednak właściciele starają się pozyskać kontakty handlowe i zarejestrować firmę. Jak przystało na dwudziesty pierwszy wiek, firma będzie również oferowała sprzedaż wysyłkową. Jej witryną sklepową będzie strona w Internecie. Strona, którą mnie danym będzie stworzyć!

Będzie to ciekawe urozmaicenie po niedawnych psich odchodach… Jakże ciekawie będzie również wyglądać moje portfolio! Ale to wszystko jeszcze daleko przed nami, gdyż właściciele sklepu nie są jeszcze gotowi na jego otwarcie, więc sporo jeszcze czasu upłynie nim będę się mógł tym tematem zająć. Tymczasem jednak muszę zacząć zbierać materiały graficzne. W odróżnieniu od psich kupek, damska bielizna jest towarem markowym i zdobycie wysokiej jakości materiałów bez narażania się na pogwałcenie praw autorskich może być nieco kłopotliwe.

Strona będzie nie tylko wizytówką firmy w Internecie, będzie musiała również służyć jako narzędzie sprzedaży i marketingu. Dla mnie oznacza to implementację jakieś platformy eCommerce, integrację z bramkami płatniczymi i kilka innych ciekawych rzeczy, którymi do tej pory nie miałem okazji się zająć.

Amerykański Wymiar Sprawiedliwości

Wczoraj byłem w sądzie w miejscowości Fultonville, NY. To bardzo mała mieścina, zaraz przy autostradzie niedaleko Albany. Byłem tam dzięki memu Walentynkowemu rajdowi, podczas którego zaliczyłem stłuczkę i mandat za „niedostosowaną prędkość”. Sąd okazał się być barakiem na skraju wsi, gdzie rozprawy odbywają się dwa razy w tygodniu. Dzięki temu oczywiście frekfencja dopisuje. Wczoraj spotkałem tam oprócz „piratów drogowych” również osoby skazane za posiadanie narkotyków, drobne rozboje, sprzeczki rodzinne itp. Było również trzech więźniów z pobliskiego więzienia oczekujących na wyroki w ich sprawach. Ciekawe uczucie. Wszyscy trzej to wielkie draby ubrane w pomarańczowe kombinezony (jednoczęściowe), ręce i nogi spięte łańcuchami, wokół pełno strażników, a oni ładują się na krzesła koło mnie…

Cały ten sąd to jedna wielka farsa. Dwóch emerytów w czarnych togach robi ważne miny i nudzi się niemiłosiernie. Prawnicy robią sobie imprezę na zapleczu i tylko banda zastraszonych ludzi oczekuje na „sprawiedliwy” wyrok. A sprawiedliwy wyrok osiągany jest nie przed obliczem trybunału, a w małej kanciapie sam na sam z oskarżycielem. On oferuje Ci stosowną do wykroczenia karę, Ty proszisz o coś łagodniejszego i tak negocjujecie, aż do osiągnięcia porozumienia. Potem czekasz jeszcze chwilę na sali rozpraw, aż sędzia oczyta Twój „wyrok”. Potem juz tylko do kasy i można wracać do domu…

Dla mnie wyprawa ta (prawie 200 mil w każdą stronę) opłacała się, gdyż dzięki negocjacjom z oskarżycielem udało mi się zbić wyrok ze $150 i 3 punktów do $50 i 0 punktów… Jako, że moja niefortunna stłuczka zdarzyła się podczas podróży służbowej więc firma refunduje mi również tę wczorajszą wyprawę. Ustawowa stawka za każdą milę to blisko $0.48, więc me 412 mnile w obie strony pokryją zarówno kozt paliwa, jak i samego mandatu.

A sam mandat traktuję jak nieco zawyżoną wejściówkę na spektakl pod tytułem „Amerykański Wymiar Sprawiedliwości”. Ogólnie było interesująco, ale po raz kolejny chyba bym się już nie wybrał…

Choróbsko

Skończyło się lato już chyba na dobre, bo nic tylko woda z nieba leci wiadrami, temperatura spadła a mnie dopadło przeziębienie. Z kapiącym nosem stukam te słowa nie wiedząc co tak naprawdę chcę napisać. Chyba tylko tyle, że w galerii pojawiło się kilka nowych zdjęć. Zarówno z Cleveland, jak i starszych z pikniku nad jeziorem.

Aha no i jeszcze to, że Xavier złożył wypowiedzenie i przenosi się do konkurencji na zachodnie wybrzeże. Muszę przyznać, że mają jednak odwagę i trochę oleju w głowie. Zazdroszczę im trochę tej mobilności. Ale z drugiej strony wiem, że nie będzie im łatwo. Sacramento jest przecież strasznie drogie. Zwłaszcza porównując do Hornell. No cóż, mamy się spotkać w sobotę, to pogadamy. Ja tymczasem muszę szybko dorwać jakąś chusteczkę…