Lato, lato wszędzie…!

Park w Pultneyville, NY

Dopiero co z wytęsknieniem upatrywaliśmy wiosny, a tu już niedługo znowu nadejdzie jesień, a po niej kolejna zima. Lato, bardzo w tym roku słoneczne, nie jest na szczęście tak suche jak poprzednie. Dzięki letnim burzom i opadom, nie ma tak strasznych upałów i nareszcie nasz trawnik odzyskał trochę werwy. Musielibyśmy go oczywiście jeszcze wyplewić, ale jakoś nie mogę się za to zabrać. Jest zresztą tyle rzeczy do roboty, że plewienie trawników, nawet gdyby było moim ulubionym zajęciem i tak musiałoby poczekać.

Jak niedawno pisałem, pod koniec lipca odbył się nasz doroczny piknik osiedlowy, na którym niestety w tym roku zabrakło pieczonego barana. Obwiniam za to postępujący kryzys paliwowo-kredytowy, taniejącego dolara, prezydenta urzędującego i pretendentów. Po trochu również obwiniam za to organizatorów tegorocznego biwaku, ale tylko po trochu… Mimo wspomnianego deficytu, były za to pieczone kurczaki, piwo, wino, ciasta i inne smakołyki. Był też na nie spory popyt dzięki czemu zabawy przeciągnęły się dla niektórych do późnych godzin nocnych. Na szczęście nie było ani hamburgerów ani hotdogów…

Tych ostatnich było jednak co niemiara podczas kolejnego weekendu, gdy to wybraliśmy się na sponsorowany przez moją firmę piknik w pobliskim wesołym miasteczku. Nadia była wniebowzięta jeżdżąc na karuzelach, kolejkach górskich i ślizgawkach. Aga jeszcze bardziej. nawet Babci i Olowi też się chyba podobało. Spędziliśmy tam cały dzień a kolację zjedliśmy u Rafała i Gosi, znajomych, którzy mieszkają w tej części miasta.

Następnego dnia to oni z kolei odwiedzili nas podjeżdżając na osiedle ryczącym Harley’em. Wybraliśmy się na popołudniową motocyklową wycieczkę po Finger Lakes. Pogoda dopisała, blisko stumilowa trasa upstrzona była przepięknymi widokami gór i jezior, w Canandaigua w nagrodę za dobre sprawowanie dostaliśmy lody i dobrą kawę. W domu zaś Babcia, z pomocą Nadii i Ola, przygotowała wspaniałą kaczkę z jabłkami na obiad. Nie muszę dodawać, że zniknęła w mgnieniu oka.

W sobotę pojechaliśmy do Pultneyville, malutkiej mieściny, jakieś 20 mil na wschód od Rochesteru. W zasadzie oprócz przystani jachtowej, małej galerii i parku nie ma tam nic specjalnego. Ale dzięki temu nie ma tam też tłumów i można rokoszować się wspaniałymi widokami i atmosferą dwustuletniej osady w ciszy i spokoju zakłócanymi jedynie nieustannym monologiem Nadii i chwilowymi wybuchami płaczu Ola.