Jest koniec grudnia. Za oknami mróz i śnieżna zawierucha skutecznie zniechęcają do dłuższych spacerów. Późnym popołudniem latarnie rzucają na drogę przymgloną poświatę. Świąteczne dekoracje na sąsiednich domach anemicznie jarzą się pod puszystymi czapami śniegu. Ciszę i spokój domowego ogniska przerywają jedynie krzyki i wrzaski milusińskich. Tony zabawek znalezionych kilka dni temu pod domową choinką czają się teraz po kątach czyhając na nieuważny krok. Jak noc oddaje pola słońcu, tak podnoszone co wieczór próby ogarnięcia bałaganu, z nadejściem świtu ustępują nowym siłom chaosu – Nadii i Aleksowi.
Energia rodzeństwa, wydawać by się mogło, iż niewyczerpana znajduje ujście w niekończących się pościgach, tańcach, śpiewach i zabawach. Ich obecność odczuwalna jest na każdym kroku. Nawet teraz, gdy chowając się przez nawałnicą, piszę te słowa zamknięty w łazience, potomstwo wali pięściami do drzwi żądając dostępu do klawiatury. Próby przelania myśli na papier (tudzież bardziej nowoczesny nośnik), postępują nader powoli. Sporządzenie notatki dla potrzeb rodzinnego bloga jest wysiłkiem porównywalnym chyba jedynie do katuszy wojennego korespondenta. Stąd też każda możliwość wyrwania się z obszaru objętego działaniami małych partyzantów przyjmowana jest z wdzięcznością.
Korzystając z przerwy Świąteczno-noworocznej, wczoraj mieliśmy okazję zostawić szkraby pod opieką znajomej, udając się na kilkugodzinną wycieczkę na pobliski stok. Choć słońce nie zdecydowało się wyjrzeć zza chmur, bezwietrzna i stosunkowo ciepła pogoda sprzyjała narciarzom. Okazało się jednak, że nie my jedyni mieliśmy tak cudowny pomysł. Uświadomił nam to już widok zatłoczonego parkingu, po którym krążyliśmy bezskutecznie poszukując wolnego miejsca. Szczęście uśmiechnęło się do nas i po zaledwie kilkunastu minutach trafiliśmy na zawiedzionego jegomościa, którego kolejki przed wyciągiem wystraszyły do tego stopnia, że zdecydował się na wcześniejszy powrót do domu. My nie mieliśmy wyboru i z wdzięcznością przyjęliśmy jego miejsce parkingowe.
Na szczęście, mimo tłumów na parkingu i przed kasami, na stoku nie wydawało się aż tak tłoczno. Pół godziny później siedzieliśmy już na krzesełkach podziwiając skute śniegiem i mrozem widoki rozciągające się z góry Bristol. Cztery godziny szusowania później, byliśmy już do tego stopnia zmęczeni i wyziębieni, że z radością myśleliśmy już o powrocie do domu. Trapiła nas też ciekawość, gdyż był to pierwszy raz gdy Alex, został pod opieką obcej mu osoby.
Okazało się, że zniósł to bardzo dzielnie. Trochę płakał, ale okazało się, że bardzo podobały mu się zabawy z dziećmi i zjeżdżanie na sankach. Pomogła też Nadia, która jak przystało na starszą siostrę, dzielnie opiekowała się młodszym braciszkiem. Być może będzie to początek nowej, bardziej pokojowej tradycji. Na razie jednak znów ktoś wali w drzwi łazienki…