Ostatnim razem pisałem o Nowym Roku i związanych z nim postanowieniach. Celowo nie wspomniałem jednak o jednym z nich. Zdecydowałem się bowiem na zabieg laserowej korekcji wzroku (tzw. LASIK), dzięki któremu będę mógł odłożyć okulary na najwyższą półkę i rozkoszować się wieloma przyjemnościami, które chwilowo były dla mnie niedostępne. Nie wspominałem o tym zamiarze, nie chcąc niepotrzebnie martwić, co bardziej strachliwych członków Rodziny. Dziś jednak mogę już śmiało o tym pisać, gdyż zabiegu dokonano wczoraj, a ja nie tylko nie utraciłem oczu, ani nawet resztek wzroku jak niektórzy bardziej wtajemniczeni przewidywali. Co więcej, dziś stukam te słowa cały, zdrowy i bardzo zadowolony z wyników wczorajszej operacji! Na pierwszą wizytę kontrolną wybieram się dopiero za godzinę, ale już teraz stwierdzam znakomitą poprawę – nie tylko wzroku, ale również samopoczucia.
Jeśli ciekawią Was wspomnienia rehabilitanta, to obiecuję napisać jeszcze kilka słów za jakiś czas, gdy wyniki będą już skontrolowane i dokładnie pomierzone. Tymczasem streszczę tylko wydarzenia związane z zabiegiem.
Otóż cała historia zaczęła się już kilka lat temu, gdy po raz pierwszy spotkałem osobę, której wzrok skorygowano metodą laserową. Zachwalała ona rezultaty w sposób tak sugestywny, że zacząłem się zastanawiać nad dostępnymi możliwościami. Trwało co prawda kilka lat zanim się zdecydowałem, głównie z powodu obaw o dotyczących ryzyka związanego z operacją. W końcu jak mawiają, oczy nie włosy, nie odrosną. Gdy jednak w połowie listopada zeszłego roku – krótko przed wyjazdem na wakacje – rozmawiałem z bliskim znajomym, który zabiegu dokonał rok wcześniej, zacząłem nabierać coraz więcej pewności. Na wakacjach miałem do tego trochę czasu, by głębiej się nad tym zastanowić i w końcu doszedłem do wniosku, że dosyć już mam pływania po omacku, jeżdżenia na motorze w zamkniętym kasku, zjeżdżania na nartach bez gogli, czy też ciągłego prostowania wiecznie wyginanych przez dzieci okularów. Po powrocie z wakacji przeprowadziłem małe dochodzenie i wybrałem firmę, która oferuje wspomniane zabiegi w dosyć przystępnej cenie. Nie ukrywam, że to również było jednym z ważniejszych kryteriów wyboru.
Gdyby nie popularność jaką cieszą się teraz te operacje, podejrzewam, że jeszcze przed Świętami Bożego Narodzenia czytalibyście te słowa. Brak wolnych terminów i niezbędne przygotowania sprawiły, że wyznaczono mi termin operacji na drugą połowę stycznia. Przed Świętami przeprowadzono tylko bardzo wnikliwe badania, które nie tylko potwierdziły mą wadę wzrkou, ale również pozwoliły na stworzenie modelu moich oczu, który miał później zostać wykorzystany podczas zabiegu. Na dwa tygodnie przed zabiegiem spotkałem się po raz pierwszy z chirurgiem, który miał go przeprowadzić – okazał się bardzo miłym facetem. Opowiadał o tym jak to naostrzył wzrok wszystkim pielęgniarkom w jego klinice i o tym, że tak naprawdę ryzyko w tej chwili jest już bardzo ograniczone. Przepisał mi kilka specyfików, które zacząłem sobie wkraplać do oczu. Jak się później okazało, trzy różne rodzaje kropelek aplikowane kilka razy dziennie miały mi tylko dać przedsmak tego co będę musiał robić przez miesiąc po operacji…
Wczoraj dotarliśmy do kliniki punktualnie o wyznaczonej porze. W trakcie półgodzinnego przygotowania do zabiegu dostałem zapowiedź tego co będzie działo się na sali operacyjnej, całe mnóstwo kropelek znieczulających do oczu i valium. To pierwsze podniosło moje ciśnienie, ostatnie pomogło je znowu uspokoić, a dzięki kropelkom wyglądałem jakbym się rozpłakał z wrażenia.
Na sali operacyjnej, oprócz chirurga i trzech, czy czterech pielęgniarek, było też łóżko i dosyć sporych rozmiarów aparatura. Łóżko okazało się o wiele wygodniejsze od fotela, na którym przesiedziałem poprzednie pół godziny, zapowiadało się więc raczej przyjemnie. Lekarz przez cały czas opowiadał co będzie robić i czego mam się spodziewać. Przyznać muszę, że w całym tym zabiegu najgorsze było chyba to przygotowywanie. Każde oko operowane jest oddzielnie. W moim przypadku najpierw prawe oko obklejone zostało z góry i z dołu plastrami mającymi na celu uniemożliwienie zamykania się powiece. Kolejne urządzenie, przypominające trochę metalowy okrąg osadzone zostało na mym oczodole gwarantując pełny i niczym nie zakłócony dostęp do mojej rogówki. Kolejna dawka kropel znieczulających i do oka przysysa się jakaś maszyna, unosząc je lekko do góry, następnie sześć sekund krótkich mikroskopijnych uderzeń powietrza w gałkę oczną i w rogówce powstają „drzwiczki”. Chirurg drzwiczki otworzył, dając dostęp laserowi do wewnętrznej części rogówki. Po kolejnych kilku sekundach i błyskach białego światła, rogówka zostaje ukształtowana w zaprogramowany wcześniej przez komputer sposób. Potem już tylko zamykanie „drzwiczek”, przyklejanie ich na stałe do nowo ukształtowanej rogówki i zdejmowanie wszystkich wcześniej tak mozolnie zakładanych narzędzi. Wszystkiego jakieś pięć minut. Kolejnych pięć na drugie oko i trzy kwadranse po przybyciu mogliśmy już opuścić klinikę. Agnieszka prowadziła, bo ja w nowiutkich goglach spocząłem z tyłu wraz z Olem.
Po powrocie do domu, dzięki kolejnemu valium i kilku tabletkach przeciwbólowych przespałem jeszcze cztery godziny, przerywane jedynie wkraplaniem nowych specyfików do mych umęczonych oczu. Po przebudzeniu jednak stwierdziłem, że po mgle z jaką opuszczałem klinikę pozostało nic więcej jedynie wspomnienie, a ja widzę wszystko tak jak dzień wcześniej, tyle tylko, że… nie mam na nosie okularów!
Jedna myśl w temacie “Naostrzone patrzałki”