Obiecywałem pisać choć raz na tydzień i po raz kolejny dałem plamę. Ale nic to! Nadrobimy…
Nawiązując do tematu ostatniego wpisu dodam, że urlop mój dawno już poszedł w zapomnienie, a tydzień spędzony w domu z dziećmi do bardzo wypoczynkowych zaliczać raczej nie należy. Jak pisałem robiliśmy razem dużo rzeczy. Pogoda bardzo dopisywała przez cały tydzień – było słonecznie i ciepło, tylko niekiedy upały sięgały trzydziestu paru stopni Celsjusza. Oprócz tego co już opisałem poprzednio, byliśmy również na całodziennej wycieczce w Stony Brook Park, gdzie zrobiliśmy sobie długi spacer w wąwozie, wzdłuż urokliwego górskiego strumienia i wodospadów. Tak, kąpaliśmy się w nich… Urządziliśmy sobie tam też mały piknik. Następnego dnia wybraliśmy się w Fairport na rowerową wycieczkę wzdłuż kanału Erie. Jak się zapewne domyślacie, jazda na rowerze z małą dziewczynką w upalne, letnie popołudnie skończyć się może tylko jednym… Mama zafundowała nam duże lody!
Resztę urlopu spędziłem już w domu od czasu do czasu spoglądając na stronkę Ghislain’a, ale nie specjalnie przekładając się do jej aktywnego kreowania, kosiłem trawę, zrobiłem kilka drobnych rzeczy w piwnicy, ale za nic poważnego raczej się nie brałem. Powrót do pracy miał być poprzedzony urodzinową imprezą u Sławka, co jednak zaowocowało tylko przedłużeniem go o jeden dodatkowy dzień. Kiedy już jednak zawitałem w progach firmy okazało się, że wiele się podczas mej nieobecności nie zmieniło. Co więcej, niewiele się też w ogóle działo, musiałem więc ostro wziąć się do roboty. Musiałem też zmotywować – rozleniwionych nieco mą nieobecnością podwładnych – do nieco bardziej wytężonych wysiłków. Stąd też to opóźnienie i dwutygodniowa przerwa w sprawozdaniach. Ale już to nadrabiam…
W sobotę oficjalnie zaczął się mój tygodniowy urlop. Mimo, że nie mamy żadnych konkretnych planów, wybierzemy się jednak na pikniki i jednodniowe wycieczki do nieodległych parków i innych ciekawych miejsc. Muszę też popracować na pierwszą wersją stronki dla Ghislain’a, więc urlop spędzać będę między wycieczkami, a oglądaniem zdjęć z damską bielizną. Zapowiada się całkiem nieźle…
Dzień pierwszy zainaugurowaliśmy wyprawą do parku Ontario Beach w Charlotte, dzielnicy Rochesteru u ujścia rzeki Genesee nad jeziorem Ontario (zobacz na mapce). Park jest całkiem fajny – jest plaża, jest plac zabaw dla dzieci, karuzele (takie z przed wieku, z konikami, karetami itp.), jest molo i latarnie morskie. Jest też port, z którego kiedyś odpływał prom do Toronto – niestety inwestycja ze względu na wysokie koszty utrzymania i niskie zainteresowanie tubylców, okazała się chybiona i atrakcja została zlikwidowana. W parku jest całkiem przyjemnie, choć woda w jeziorze, ze względu na bliskość ujścia rzeki, do najczystszych w tym miejscu nie należy. Zamiast więc kąpać się w brązowawej cieczy, wybraliśmy się z Nadią podziwiać żaglówki. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś jeszcze razem popływamy, ale tym razem to Nadia będzie kapitanem, a ja „sernikiem”. Obiadokolację zjedliśmy w Nola’s BBQ, luizjańskiej knajpce położonej nieopodal. Przekonaliśmy się, że atrakcyjny wystrój zewnętrzny nie zawsze idzie w parze z jakością serwowanych posiłków. Poza tym, Nola’s to chyba przede wszystkim klub nocny, bo w czasie gdy my konsumowaliśmy nasze żeberka, pieczone kurczaki, wołowinę i inne mięsiwa na scenie rock’owa kapela grała już „American Woman”, a w barze na wolnym powietrzu robiło się coraz gęściej. Dziesięć (być może nawet tylko pięć) lat temu taka atmosfera bardzo by nam odpowiadała, tym razem jednak szybko wyczyściliśmy talerze i poszliśmy z dziećmi na lody…
W niedzielę nie planowaliśmy żadnych wypadów, gdy jednak odbieraliśmy z Nadią naszą nową piwniczną lodóweczkę, naszych sąsiadów odwiedzili ich znajomi. Wybrali się oni na poranną przejażdżkę po okolicy i zaproponowali również nam wspólny wypad na motorach. Jako, że pogoda była naprawdę świetna, nie odmówiliśmy i pół godziny później jechaliśmy już wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Conesus w stronę Dansville na odbywający się tam festiwal balonów. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się jednak, że balony dawno już odleciały, a kolejny start zaplanowany jest dopiero na wieczór. Pochodziliśmy więc tylko wśród straganów z rękodziełami lokalnych artystów, zjedliśmy cukrową watę i pieczony „kwiat cebuli” (lokalne specjały) i ruszyliśmy dalej. Pojechaliśmy na kawę do parku Letchworth, a w drodze powrotnej rozkoszowaliśmy się wspaniałą pogodą i widokami. Dzień zakończyliśmy wspólną wyprawą do znajomych mieszkających nad zatoką Irondequoit, gdzie w gronie lokalnej Poloni piekliśmy kiełbaski i pili piwo przy ognisku.
Następnego dnia, jak się okazało, było nam danym wrócić w to samo miejsce, po to tylko, by wraz z naszymi sąsiadami wybrać się na kajakową wycieczkę po zatoce, a także by zwiedzić pobliskie mokradła, w których aż się roi od żółwi. Wybraliśmy się jednak tylko w trójkę, Alex’a i Babcię zostawiając tym razem w domu. Do dwuosobowego kajaka wpakowaliśmy się w trójkę. Ja z tyłu, jako główna siła napędowa, Aga przede mną, a Nadia na dziobie. Wszyscy przepisowo ubrani w kapoki, ruszyliśmy w „rejs”. Dwugodzinną wycieczkę pamiętałem długo jeszcze po powrocie. Wszystko to dzięki wspaniałym widokom, pogodzie, lecz również dzięki bolącym bicepsom i oparzeniom słonecznym…
Dziś zaczynamy dzień czwarty mego urlopu. Plany przewidują koszenie trawnika i wycieczkę do Stony Brook, pobliskiego parku, w którym przepiękne wodospady i naturalny basen w korycie rzeki konkurują z trasami pieszych wycieczek i olbrzymim placem zabaw dla dzieci. O preferencje Nadii oczywiście nie muszę pytać!