Sporo wody upłynęło od mego ostatniego niepisania. Chyba już pora „nastukać” słów kilka. Jako, że żonkę chwilowo z domu wywiało a Nadia zajęta jest oglądaniem (po raz setny chyba!) „Dziewczynki z zapałkami”, skorzystam z chwili spokoju i napiszę co nieco.
Na wstępie wyjaśnienie. Nie miałem już od dłuższego czasu okazji nic dodać do tego nadzwyczaj nudnego blog’u za sprawą nowych obowiązków służbowych. Nawiązując do tego co już chyba napisałem wcześniej, robota w końcu mnie dopadła. Dostałem nowy projekt i jestem w trakcie jego organizacji. Co za tym idzie spędzam dużo więcej czasu w pracy, dużo mniej w domu i prawie wcale w Internecie, dopisując kolejny odcinek tej noweli.
Maj minął szybko i bezpowrotnie. Czerwiec skończy się za kilka godzin. Przez ostatnich kilka tygodni męczyły nas bardzo upały. Temperatura codziennie powyżej trzydziestu stopni Celsjusza i brak klimatyzacji w domu sprawiały, że codzienne wyprawy do pracy stawały się dużo przyjemniejsze. Teraz jednak, gdy zainstalowaliśmy w końcu to dobrodziejstwo nauki również i w naszym domostwie, temperatury nagle spadły do bardzo przyjemnych dwudziestu paru stopni. No cóż, znając życie i naszego pecha upały już w tym roku nie wrócą, ale za to będziemy gotowi na następny rok.
Pisząc o gorących temperaturach nie mogę nie wspomnieć naszych czerwcowych wycieczek. W pierwszy weekend czerwca wybraliśmy się do Toronto. Agnieszka i Nadia zostały tam z Olą, ja natomiast pojechałem w piątek wieczorem z Sebastianem do Penetanguishene, małej miejscowości na południowo-wschodnim wybrzeżu zatoki gregoriańskiej (Georgian Bay). Noc spędziliśmy w przystani na jego łódce. Rano natomiast zaczęliśmy „żeglować”. Przyznać muszę, że było to dla mnie pierwszy, w miarę poważny kontakt z żaglami i bardzo mi się podobało. Szkoda tylko, że w ten akurat weekend wiatr wziął sobie wolne i ustąpił pola słońcu. Efekt tego był taki, że dryfowaliśmy przez dwa dni po całej zatoce, nigdy nie przekraczając czterech węzłów. Słoneczko przygrzewało i mimo prób ocalenia skóry, udało mi się przypalić ramiona i… uszy. Ogólnie jednak bardzo byłem zadowolony z weekendowego wypadu.
Kilka dni później musiałem wyjechać na tygodniową delegację do Tajwanu. Była to dla mnie pierwsza wizyta w Azji. Cały tydzień spędziłem w Tai-pei, większość czasu w biurze, więc o walorach turystycznych Republiki Chin wypowiadać się nie mogę zbyt obszernie. Miałem wystarczająco dużo czasu by odwiedzić jedynie mauzoleum Chiang Kai-Shek’a, budynek Tai-pei 101 (w tej chwili jeszcze najwyższy na Świecie), Teatr i Filharmonię Narodowe i kilka innych dzielnic miasta. Wrażenia? Było bardzo gorąco, przez kilka dni deszcz padał bez przerwy, potem gdy się nieco przejaśniło wilgotność powietrza pozostała jednak powyżej 94%. Miasto bardzo nowoczesne, w miarę czyste i zadbane, bezpieczne dla turystów i wiecznie żywe. Chmary skuterów na każdym skrzyżowaniu ruszają wraz ze zmianą świateł. Za nimi tysiące żółtych taksówek. W przeciwieństwie do Nowego Jorku jednak bardzo łatwo jest je zatrzymać, a przejazd jest bardzo tani.