Plany na weekend

Chciałoby się ten post znowu zatytułować „Nadrabiam Zaległości”, ale przecież nie można tak się powtarzać. Zwłaszcza jeśli się pisuje jedynie raz na kilka miesięcy… Zdecydowałem się więc na inny tytuł, może bardziej do treści adekwatny.

Zamiast streszczać ostatnich 9 miesięcy, przejdę raczej od razu do wydarzeń bieżących. Dziś zamierzam sfinalizować ofertę, nad którą pracowałem ostatnich kilka miesięcy i zawiozę ją jutro do Toronto. Korzystając z tej okazji umówiliśmy się już z Olą i Sebastianem i wybierzemy się razem nad Zatokę Gregoriańską. Planujemy Babcię Alę zostawić w Toronto z mamą Oli. Na chwilę chociaż odetchnie od dzieciaków i korzystając z okazji pewnie z ochotą rozerwie się podczas weekendu w wielkim mieście. My za to pojedziemy dalej na północ, aż do Penetanguishene, gdzie w zeszłym roku poznawałem uroki żeglowania podczas bezwietrznej pogody. Mam nadzieję, że tym razem pogoda dopisze, o czym z pewnością napiszę w następnej relacji. Miejmy nadzieję, że nie będzie trzeba na nią czekać tak długo jak na ten post…

Alexander Witold Bajan

Alexander Witold Bajan (‚Alex’) was born on March 26th 2008 at approximately 9.43 PM EST. Weight at birth: 8 pounds, 1.9 ounces. Length (well, let’s call it height): 21.25 inches.

Alexander Witold Bajan (‚Olo’) urodził się 26 marca 2008 roku, około 21.43 czasu wschodniego. Zaraz po urodzeniu ważył około 3.7 kg i miał 54cm „wzrostu”.



Nadeszła zima

Babcia Ela i Dziadek Andrzej nad wodospadem Niagara

Lato tego roku było wyjątkowo długie i upalne. Jak dla wszystkiego jednak co dobre, również i dla niego nadszedł kres. Od kilku dni jest już naprawdę zimno, temperatury w okolicach zera Celsjusza i posypał nawet pierwszy śnieg. Nie ma go jednak na tyle dużo, by Nadia już mogła pozjeżdżać na sankach, wystarczająco jednak, bym poważnie pomyślał o zmianie opon.

Ostatnich kilka miesięcy upłynęło nam w bardzo miłej, rodzinnej atmosferze. Rodzice przyjechali pod koniec sierpnia i dopiero niedawno wrócili do Polski. W ciągu tego tak krótkiego okresu czasu, Dziadek zdążył nam wykończyć piwnicę, zorganizować garaż i szopę w ogrodzie, odrestaurować kilka mebli, nie wspominając już o tuzinie innych, drobnych rzeczy, z których pewnie nawet sobie sprawy nie zdaję. Babcia uratowała nasz umierający trawnik, dokonała cudów w ogrodzie, nauczyła Nadię wierszyków i piosenek, uzależniła ją też od popcorn’u (sama za to uzależniła się chyba od lizaków).

Tajfun Wipha

Wczoraj nad Taipei przeszedł Tajfun Wipha, pozostawiając co najmniej jedną ofiarę śmiertelną oraz powodując znaczne straty materialne w całej prowincji. Ponad dziewięć tysięcy mieszkań w całym północnym Tajwanie zostało wczoraj pozbawionych prądu. Wiatr wiał z prędkością od 126 do 191 km/h, wielkość tajfunu przekraczała 200 km średnicy. Na dziś i jutro przewidywane są dalsze obfite opady deszczu.

Tak jak w okolicach Rochesteru dzieci zimą czekają na „Snow Day”, czyli opady śniegu tak obfite, że zmuszające administrację okręgu do zamknięcia szkół, tak tutejsze dzieci z tych samych powodów cieszą się z nadejścia „Typhoon Day”. Nie tylko zresztą dzieci. Większość biur i przedsiębiorstw było wczoraj zamkniętych, wliczając w to również lotniska… oraz nasze biuro!

Wiptha jest już 12 tropikalnym sztormem, który pojawił się nad zachodnim Pacyfikiem w tym roku. Porusza się on teraz z prędkością 20 km/h w kierunku północnym. Dzisiaj ma dotrzeć do Chin. Synoptycy przewidują, że opady deszczu w górach oraz w okolicach Taipei sięgnąć mogą dzisiaj 700 mm. Dobrze, że parasolki są na standardowym wyposażeniu hotelu, szkoda tylko, że nie zabrałem kaloszy…

Chiny dopiero szykują się na nadejście sztormu. W Szanghaju, największym w Chinach centrum finansowym, mieście zamieszkałym przez ponad 20 milionów ludzi, zamknięto już wszystkie szkoły i ewakuowano ponad 200 tysięcy ludzi.

Tymczasem w okolicach Rochesteru na bezchmurnym niebie króluje słońce, jest bezwietrznie, a temperatury utrzymują się w okolicach 24, 27 stopni Celsjusza…

Powrót do Taipei

Właśnie minęła czwarta nad ranem. Po blisko dwu godzinach przewracania się z boku na bok postanowiłem wziąć się do roboty. Nie pisze tych słów ponaglany wyrzutami sumienia. W końcu nie pisałem przez blisko trzy miesiące i kilka godzin nie sprawiłoby większej różnicy. Piszę bo nie mogę spać. Jestem znowu na Tajwanie i cierpię z powodu różnicy czasu…

Przyleciałem w sobotę wieczorem. Tym razem podróż minęła bez przygód i zarówno ja, jak i mój bagaż dotarliśmy na miejsce zgodnie z planem. Kierowca na lotnisku przywitał mnie słowami: „Welcome back Robert!”. Przyznaję, zrobił na mnie wrażenie. W końcu to dopiero ma druga wizyta tutaj, a on już mnie pamięta i wita jak starego znajomego…!?! Ja nawet nie jestem pewien, czy go kiedykolwiek w życiu widziałem… Pomyślałem jednak, że tak pewnie wita wszystkich swych pasażerów i dalej już sobie tym nie zaprzątałem głowy. Dopiero, gdy po dotarciu do hotelu okazało się, że będę mieszkał w tym samym pokoju, zacząłem nabierać podejrzeń.

Rozpakowując się, włączyłem telewizor. Spośród jakichś pięćdziesięciu kanałów, blisko połowa w języku angielskim, niemieckim lub francuskim. Reszta chyba po chińsku. Zatrzymałem na Deutsche Welle bo zaintrygował mnie tytuł następnego programu: „Erforglishes schauspielerin und modell aus Polen”. Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od przyjazdu, a tu telewizor w stolicy Republiki Chin wita mnie słowami Agaty Buzek…

Podczas ostatniej wizyty miałem okazję zwiedzić drapacz chmur Taipei 101, memoriał Chiang Kai-Chek’a, Teatr Narodowy i Filharmonię, Ximen, Xinyi i klika mniej ciekawych dzielnic tej metropolii. Nie starczyło mi jedynie czasu na National Palace Museum. Postanowiłem więc nadrobić braki poprzedniej wizyty już w niedzielę.

Gdziekolwiek to możliwe, przebywając w dużym mieście staram się przemieszczać za pomocą metra. To chyba takie zboczenie zawodowe. Pałac jednak okazał się być położony daleko od węzłów komunikacyjnych podziemnej kolei. Nie chcąc tracić czasu na rozważanie alternatywnych środków komunikacji publicznej postanowiłem wynająć taksówkę. Podróż zajęła nie więcej niż dwadzieścia minut.

National Palace Museum

National Palace Museum w pełni zasługuje na swą nazwę. Jest to istotnie pałac położony u zbocza stromej góry. Gości on bogate kolekcje dzieł sztuki gromadzone przez ponad osiem tysiącleci. Niestety muzeum nie zezwala na robienie zdjęć wewnątrz budynku, co za tym idzie nie mogę posiłkować się fotografiami. Gdybym jednak mógł, to zapewne patrzelibyście teraz na niezliczone egzemplarze talerzy, czajniczków, filiżaneczek, pudełek, puzderek i innych pojemników. Obok tego starodruki i trochę artefaktów sztuki wojennej. Wszystko wskazuje na to, że przez tych osiemdziesiąt wieków cywilizacji, Chińczycy nic tylko pisali wiersze na puzderkach, chowali w nie różne czareczki i podczas przerw w bojach popijali herbatkę. Może się mylę, ale w końcu nie korzystałem z usług przewodniczki…

Tu mała dygresja. W Taipei, mieście zamieszkałym przez siedem milionów ludzi na każdego białego przypada chyba kilka tysięcy Chińczyków. Biali to zazwyczaj Amerykanie, czasem również Anglicy, Francuzi i kilka innych europejskich nacji. Bardzo popularnym widokiem są właśnie pary mieszane. On – biały, nieokreślonego wieku i nieszczególnej urody, ona – młoda i ładna Chinka. Zakładam, że to lokalne agencje turystyczne w ten sposób kojarzą turystów z przewodniczkami…

Po kilku godzinach oglądania starożytnych naczyń, postanowiłem kupić jakieś pamiątki. Dzięki ostatniej wizycie pamiętałem o miejscu, gdzie lokalni artyści i kolekcjonerzy antyków spotykają się co niedziela, by zamienić swe produkty na pieniążki turystów. Resztę dnia spędziłem szukając posążków Buddy pośród kramów ulicznych sprzedawców. Po późnym obiedzie wróciłem do hotelu, by walczyć z ogarniającym mnie znużeniem. Oczywiście walkę przegrałem. Obudziłem się tylko po to by umyć zęby, wyłączyć telewizor i wrócić do łóżka. Za to od drugiej w nocy nie mogłem już spać… Dochodzi szósta. Ubieram się i idę na śniadanie. W końcu przede mną trudny tydzień i jakoś muszę nabrać sił.

Nadrabiam zaległości

Sporo wody upłynęło od mego ostatniego niepisania. Chyba już pora „nastukać” słów kilka. Jako, że żonkę chwilowo z domu wywiało a Nadia zajęta jest oglądaniem (po raz setny chyba!) „Dziewczynki z zapałkami”, skorzystam z chwili spokoju i napiszę co nieco.

Na wstępie wyjaśnienie. Nie miałem już od dłuższego czasu okazji nic dodać do tego nadzwyczaj nudnego blog’u za sprawą nowych obowiązków służbowych. Nawiązując do tego co już chyba napisałem wcześniej, robota w końcu mnie dopadła. Dostałem nowy projekt i jestem w trakcie jego organizacji. Co za tym idzie spędzam dużo więcej czasu w pracy, dużo mniej w domu i prawie wcale w Internecie, dopisując kolejny odcinek tej noweli.

Maj minął szybko i bezpowrotnie. Czerwiec skończy się za kilka godzin. Przez ostatnich kilka tygodni męczyły nas bardzo upały. Temperatura codziennie powyżej trzydziestu stopni Celsjusza i brak klimatyzacji w domu sprawiały, że codzienne wyprawy do pracy stawały się dużo przyjemniejsze. Teraz jednak, gdy zainstalowaliśmy w końcu to dobrodziejstwo nauki również i w naszym domostwie, temperatury nagle spadły do bardzo przyjemnych dwudziestu paru stopni. No cóż, znając życie i naszego pecha upały już w tym roku nie wrócą, ale za to będziemy gotowi na następny rok.

Wilki Morskie

Pisząc o gorących temperaturach nie mogę nie wspomnieć naszych czerwcowych wycieczek. W pierwszy weekend czerwca wybraliśmy się do Toronto. Agnieszka i Nadia zostały tam z Olą, ja natomiast pojechałem w piątek wieczorem z Sebastianem do Penetanguishene, małej miejscowości na południowo-wschodnim wybrzeżu zatoki gregoriańskiej (Georgian Bay). Noc spędziliśmy w przystani na jego łódce. Rano natomiast zaczęliśmy „żeglować”. Przyznać muszę, że było to dla mnie pierwszy, w miarę poważny kontakt z żaglami i bardzo mi się podobało. Szkoda tylko, że w ten akurat weekend wiatr wziął sobie wolne i ustąpił pola słońcu. Efekt tego był taki, że dryfowaliśmy przez dwa dni po całej zatoce, nigdy nie przekraczając czterech węzłów. Słoneczko przygrzewało i mimo prób ocalenia skóry, udało mi się przypalić ramiona i… uszy. Ogólnie jednak bardzo byłem zadowolony z weekendowego wypadu.

Wizyta w Taipei

Kilka dni później musiałem wyjechać na tygodniową delegację do Tajwanu. Była to dla mnie pierwsza wizyta w Azji. Cały tydzień spędziłem w Tai-pei, większość czasu w biurze, więc o walorach turystycznych Republiki Chin wypowiadać się nie mogę zbyt obszernie. Miałem wystarczająco dużo czasu by odwiedzić jedynie mauzoleum Chiang Kai-Shek’a, budynek Tai-pei 101 (w tej chwili jeszcze najwyższy na Świecie), Teatr i Filharmonię Narodowe i kilka innych dzielnic miasta. Wrażenia? Było bardzo gorąco, przez kilka dni deszcz padał bez przerwy, potem gdy się nieco przejaśniło wilgotność powietrza pozostała jednak powyżej 94%. Miasto bardzo nowoczesne, w miarę czyste i zadbane, bezpieczne dla turystów i wiecznie żywe. Chmary skuterów na każdym skrzyżowaniu ruszają wraz ze zmianą świateł. Za nimi tysiące żółtych taksówek. W przeciwieństwie do Nowego Jorku jednak bardzo łatwo jest je zatrzymać, a przejazd jest bardzo tani.

Długi weekend

Wiosna zawitała do nas już chyba na dobre. Od kilku dni mamy temperatury w okolicach 20 stopni Celsjusza, piękną słoneczną pogodę i jedynie nocami robi się trochę chłodniej. Lada chwila będzie lato i zaczniemy narzekać na upały.

W zeszłą niedzielę pomogłam Tacie skosić trawnik. Po raz pierwszy (i z pewnością nie ostatni) w tym roku. Kiedyś chyba nie było to wcale przyjemnym zajęciem, bo widywałam Tatę biegającego po kilka godzin po trawie uganiając się za malutką kosiarką. Teraz robimy to razem i zajmuje nam to jedynie pół godzinki. A ile radości!

Ostatnio Tata narzeka – wychodząc co dzień rano do pracy – na tutejszych pracodawców. Mówi, że nie dosyć, że musi pracować przez cały tydzień, to jeszcze zaczyna mu się dosyć skomplikowany projekt. Miniony tydzień, który w paru miejscach na Świecie upstrzony był wszelakimi świętami narodowymi, tutaj niczym się nie różnił od pozostałych.

Wiosenne porządki

W poprzedni weekend zawitali do nas starzy znajomi Rodziców. Bardzo głośno rozmawiali przez cały wieczór, i czynili to w jakimś bardzo niezrozumiałym narzeczu. Ja bawiłam się z Mackenzie (Mickey) i dziewczynkami, które mnie odwiedziły – Miriam i Audrey. Chciałam się im pochwalić mymi książeczkami, więc poprosiłam Mickey żeby nam wszystkim je poczytała. Ona jednak zrobiła tylko wielkie oczy i rozłożyła ręce. Najwyraźniej nie potrafi jeszcze czytać po polsku… Czego oni dziś uczą nastolatki w tych amerykańskich szkołach…!?!

W piątek wieczorem Tata zaczął nosić jakieś metalowe pręty z garażu na taras. Nie bardzo wiedziałam co to takiego, ale zapowiadało się interesująco! Zaczęłam mu więc pomagać podając elementy konstrukcji i śrubki, których używał do budowy. Kilka z nich mi się zgubiło, ale Tata wcale się nie denerwował. Tylko jak mu połowa konstrukcji spadła na głowę to trochę tylko poczerwieniał. Gdy skończyliśmy, powiedział mi, ze właśnie wybudowaliśmy „gazebo”. Bardzo proste słowo. Tak jak i sama konstrukcja. Rozkoszowaliśmy się tym naszym nowym pokojem na dworze przez cały weekend, bo pogoda naprawdę nam sprzyjała. W poniedziałek jednak zaczęło mocniej powiewać i z „gazebo” została tylko kupa połamanych prętów…

W sobotę Tata zabrał się za rozbieranie chodnika przed domem. Mamy wilgotne ściany w piwnicy i nasz pan budowniczy (Dave) stwierdził, że to podobno przez ten nieco krzywo położony chodnik. Pomogłam więc Tacie i w tym zadaniu. Nosiłam cegiełki, rozrzucałam piasek i sprawdzałam poziomy. Co prawda Tata twierdził, że wcale nie chciał żeby cegiełki lądowały mu na nogach, piasek na rabatach, a poziomica w wiadrze, ale co on tam może wiedzieć…!?! Raz już przecież próbował położyć ten nieszczęsny chodnik, i wszyscy wiemy co mu z tego wyszło…

Po iście letnim weekendzie nastała znów zimna, deszczowa i wietrzna pogoda. Mama jest coraz bardziej zajęta, wciąż tylko dzwoni gdzieś, rozmawia z ludźmi, sprawdza e-maile. Potem jeździmy razem po różnych domach i spotykamy się z ludźmi. Ale to chyba dobrze, bo później podpisują jakieś papiery i Mama bardzo się cieszy. Tata zresztą też. Pomagam więc Mamie jak mogę najlepiej i biegam po tych różnych domach roześmiana zachwycając wszystkich wokół. To chyba pomaga, bo chętniej siadają do składania podpisów…

Domena BAJAN.PL

Od kilku już dni próbuję zmienić usługodawcę, u którego wynajmuję serwer na użytek domeny bajan.pl. W zeszłym roku założyłem konto z możliwością kolokacji nieograniczonej ilości domen. Na koncie tym skonsolidowałem już prawie wszystkie me adresy www, za wyjątkiem bajan.pl. Na początku nie chciałem się zabierać za transfer tej domeny ze względu na dużą ilość danych, baz SQL i innych rzeczy. Gdy jednak skoñczyłem przenoszenie wszystkich innych domen, pora była zabrać się za tę. Jest to jedyna w mojej kolekcji domena narodowa (inna niż *.us) i jak się szybko przekonałem transferami domen narodowych rządzą chyba jednak nieco inne prawa. Otóż w odróżnieniu od mych pozostałych domen (z rozszerzeniami com, org, net, info czy us), po pierwsze nie mogłem zmienić firmy zarządzającej moimi nazwami domen, gdyż GoDaddy.com nie obsługuje innych domen narodowych niż US. Jakoś to przebolałem, choć miałem nadzieję na możliwość zarządzania wszystkimi mymi domenami z jednego konta…

Gdy jednak chciałem zmienić firmę hostingową, to okazało się, że nie mogę tego zrobić zanim nie zmienię delegacji serwerów nazw. Próbując jednak to uczynić okazało się, że nie mogę tego zrobić zanim nowy serwer nazw nie zostanie poprawnie skonfigurowany dla tej domeny. Trochę jak pytanie co było pierwsze: jajko czy kura… Po kilku dniach wymiany mail’i z obu firmami jesteśmy zgodni co do jednego: należy odpowiednio skonfigurować rekord SOA (cokolwiek to znaczy) serwera nazw, żeby zaspokoić wymagania NASK i zmienić delegację serwerów. Mam nadzieję, że niedługo wszystko się pomyślnie zakoñczy.

Tymczasem jednak bajan.pl jest przekierowane do katalogu na uncommonsite.com i stąd dziwne adresy w przeszukiwarce. W niczym nie ogranicza to funkcjonalności zarówno blogu, jak i stron drzewa genealogicznego, bo wszystkie bazy danych zostały przeniesione na nowy serwer, a skrypty odpowiednio zmodyfikowane. Jeśli zauważycie jednak jakieś błędy, proszę dajcie mi znać…