Plan zajęć

Agnieszka, Nadia i Robert

Zacznę od planu zajęć Łobuza Numer Jeden… Nadia uczęszcza już do przedszkola. Spędza w nim codziennie dwie i pól godziny ucząc się czytać, pisać i liczyć, bawiąc się i wygłupiając. Uczy się tam również – oczywiście wbrew naszym intencjom – nie zawsze stosownych odzywek i zachowań. To jednak, wraz ze stałym dopływem nowych bakterii, stanowi chyba o atrakcyjności tej instytucji, gdyż wracając do domu z zasmarkanym nosem wciąż opowiada o dzieciach i pani w przedszkolu.

Agnieszki poświęcenie i determinacja sprawiły, że możemy już oficjalnie ogłosić, żę nasz Łobuz Pierworodny jest już wodoszczelny i wyporny. Agnieszka twierdzi, że Nadia potrafi już pływać, ja jednak, jako urodzony sceptyk, pozostanę jednak przy mojej definicji. Przynajmniej do czasu gdy nie doświadczę jakiegoś klasycznego kraula w jej wykonaniu.

Nadia rozwija się mentalnie i fizycznie w sposób bardzo rytmiczny, uczęszczając raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Z tego co pamiętam powinna zgłębiać arkana baletu i stepowania, popisy jakie jednak urządza nam w domu po lekcjach przypominają bardziej taniec nowoczesny. Bardzo nowoczesny… Niedzielne wieczory spędza zaś na lodzie, ucząc się pilnie trudnej sztuki łyżwiarstwa jak najbardziej figurowego.

W najbliższym czasie chciałbym rozbudzić również jej zainteresowania muzyczne i żeglarskie, stąd też w nadchodzące urodziny zawita pod naszą strzechą jakiś instrument muzyczny (nie, nie perkusja) w przyszłorocznym zaś budżecie znajduje się już pozycja pod tytułek kajak. W naszym otoczeniu wiele jest urokliwych zakątków, które najłatwiej zwiedzać takim właśnie środkiem transportu. Począwszy od pobliskich jezior, poprzez ciche i spokojne rozlewiska pełne żółwi i ptaków, łagodnych nurtów rzek i kanału Erie, po spiętrzone wody górskich potoków i wąwozu Letchworth. To oczywiście tylko pierwszy krok na drodze do przyszłych przygód pod żaglami. Ale o tym kiedy indziej…

Alex jest oczywiście jeszcze za mały na większość atrakcji dostępnych jego siostrze, co jednak nie znaczy, że jego agenda nie jest atrakcyjna. W znakomitej większości jednak to on dostarcza atrakcji rodzicom. Oczywiście w głównej mierze Agnieszce, która zaczyna dzień wraz z nim jeszcze przed świtem, nosi go na rękach, karmi, czyści i myje, przebiera, zabawia i śpiewa… Podejrzewam, że również tańczy, bo Olo już od urodzenia wykazuje wrodzone upodobanie do tańca irlandzkiego. Podtrzymywany lekko pod pachami – z powodu bardzo niskiej jeszcze stabilności – potrafiłby zawstydzić niejednego profesjonalnego tancerza Riverdance.

W pracy, po kilku tygodniach życia w przyspieszonym tempie, wizyt na Tajwanie i w Montrealu, mnóstwa spotkań i prezentacji, teraz znowu nadchodzi okres stabilizacji. Pomimo sporadycznych trudności, realizacja mojego projektu przebiega bez większych problemów. Mimo swoich imponujących rozmiarów, jest to jednak projekt mało wymagający. Rozbudowa lini metra dla Chińczyków jest przyjemniejsza w realizacji od budowy pociągów dla Nowojorczyków. To ostatnie to oczywiście wspomnienie mojego poprzedniego projektu. Dziś właśnie mija sześć lat od jego oficjalnej inauguracji. To siódmy rok naszego dwuletniego zesłania.

Ze stabilizacją przychodzi też jednak rutyna, z rutyną nuda. Co za tym idzie zaczynam się znowu rozglądać za nowymi wyzwaniami. Być może jest już pora zmienić też otoczenie. Pracuję już w końcu dla tej samej firmy od ponad jedenastu lat. A do branży trafiłem przecież tylko przez przypadek. O swych poczynaniach poinformuję, gdy sprecyzuję co tak naprawdę chciałbym w życiu robić…

Tajfun Wipha

Wczoraj nad Taipei przeszedł Tajfun Wipha, pozostawiając co najmniej jedną ofiarę śmiertelną oraz powodując znaczne straty materialne w całej prowincji. Ponad dziewięć tysięcy mieszkań w całym północnym Tajwanie zostało wczoraj pozbawionych prądu. Wiatr wiał z prędkością od 126 do 191 km/h, wielkość tajfunu przekraczała 200 km średnicy. Na dziś i jutro przewidywane są dalsze obfite opady deszczu.

Tak jak w okolicach Rochesteru dzieci zimą czekają na „Snow Day”, czyli opady śniegu tak obfite, że zmuszające administrację okręgu do zamknięcia szkół, tak tutejsze dzieci z tych samych powodów cieszą się z nadejścia „Typhoon Day”. Nie tylko zresztą dzieci. Większość biur i przedsiębiorstw było wczoraj zamkniętych, wliczając w to również lotniska… oraz nasze biuro!

Wiptha jest już 12 tropikalnym sztormem, który pojawił się nad zachodnim Pacyfikiem w tym roku. Porusza się on teraz z prędkością 20 km/h w kierunku północnym. Dzisiaj ma dotrzeć do Chin. Synoptycy przewidują, że opady deszczu w górach oraz w okolicach Taipei sięgnąć mogą dzisiaj 700 mm. Dobrze, że parasolki są na standardowym wyposażeniu hotelu, szkoda tylko, że nie zabrałem kaloszy…

Chiny dopiero szykują się na nadejście sztormu. W Szanghaju, największym w Chinach centrum finansowym, mieście zamieszkałym przez ponad 20 milionów ludzi, zamknięto już wszystkie szkoły i ewakuowano ponad 200 tysięcy ludzi.

Tymczasem w okolicach Rochesteru na bezchmurnym niebie króluje słońce, jest bezwietrznie, a temperatury utrzymują się w okolicach 24, 27 stopni Celsjusza…

Powrót do Taipei

Właśnie minęła czwarta nad ranem. Po blisko dwu godzinach przewracania się z boku na bok postanowiłem wziąć się do roboty. Nie pisze tych słów ponaglany wyrzutami sumienia. W końcu nie pisałem przez blisko trzy miesiące i kilka godzin nie sprawiłoby większej różnicy. Piszę bo nie mogę spać. Jestem znowu na Tajwanie i cierpię z powodu różnicy czasu…

Przyleciałem w sobotę wieczorem. Tym razem podróż minęła bez przygód i zarówno ja, jak i mój bagaż dotarliśmy na miejsce zgodnie z planem. Kierowca na lotnisku przywitał mnie słowami: „Welcome back Robert!”. Przyznaję, zrobił na mnie wrażenie. W końcu to dopiero ma druga wizyta tutaj, a on już mnie pamięta i wita jak starego znajomego…!?! Ja nawet nie jestem pewien, czy go kiedykolwiek w życiu widziałem… Pomyślałem jednak, że tak pewnie wita wszystkich swych pasażerów i dalej już sobie tym nie zaprzątałem głowy. Dopiero, gdy po dotarciu do hotelu okazało się, że będę mieszkał w tym samym pokoju, zacząłem nabierać podejrzeń.

Rozpakowując się, włączyłem telewizor. Spośród jakichś pięćdziesięciu kanałów, blisko połowa w języku angielskim, niemieckim lub francuskim. Reszta chyba po chińsku. Zatrzymałem na Deutsche Welle bo zaintrygował mnie tytuł następnego programu: „Erforglishes schauspielerin und modell aus Polen”. Nie minęło jeszcze dwadzieścia minut od przyjazdu, a tu telewizor w stolicy Republiki Chin wita mnie słowami Agaty Buzek…

Podczas ostatniej wizyty miałem okazję zwiedzić drapacz chmur Taipei 101, memoriał Chiang Kai-Chek’a, Teatr Narodowy i Filharmonię, Ximen, Xinyi i klika mniej ciekawych dzielnic tej metropolii. Nie starczyło mi jedynie czasu na National Palace Museum. Postanowiłem więc nadrobić braki poprzedniej wizyty już w niedzielę.

Gdziekolwiek to możliwe, przebywając w dużym mieście staram się przemieszczać za pomocą metra. To chyba takie zboczenie zawodowe. Pałac jednak okazał się być położony daleko od węzłów komunikacyjnych podziemnej kolei. Nie chcąc tracić czasu na rozważanie alternatywnych środków komunikacji publicznej postanowiłem wynająć taksówkę. Podróż zajęła nie więcej niż dwadzieścia minut.

National Palace Museum

National Palace Museum w pełni zasługuje na swą nazwę. Jest to istotnie pałac położony u zbocza stromej góry. Gości on bogate kolekcje dzieł sztuki gromadzone przez ponad osiem tysiącleci. Niestety muzeum nie zezwala na robienie zdjęć wewnątrz budynku, co za tym idzie nie mogę posiłkować się fotografiami. Gdybym jednak mógł, to zapewne patrzelibyście teraz na niezliczone egzemplarze talerzy, czajniczków, filiżaneczek, pudełek, puzderek i innych pojemników. Obok tego starodruki i trochę artefaktów sztuki wojennej. Wszystko wskazuje na to, że przez tych osiemdziesiąt wieków cywilizacji, Chińczycy nic tylko pisali wiersze na puzderkach, chowali w nie różne czareczki i podczas przerw w bojach popijali herbatkę. Może się mylę, ale w końcu nie korzystałem z usług przewodniczki…

Tu mała dygresja. W Taipei, mieście zamieszkałym przez siedem milionów ludzi na każdego białego przypada chyba kilka tysięcy Chińczyków. Biali to zazwyczaj Amerykanie, czasem również Anglicy, Francuzi i kilka innych europejskich nacji. Bardzo popularnym widokiem są właśnie pary mieszane. On – biały, nieokreślonego wieku i nieszczególnej urody, ona – młoda i ładna Chinka. Zakładam, że to lokalne agencje turystyczne w ten sposób kojarzą turystów z przewodniczkami…

Po kilku godzinach oglądania starożytnych naczyń, postanowiłem kupić jakieś pamiątki. Dzięki ostatniej wizycie pamiętałem o miejscu, gdzie lokalni artyści i kolekcjonerzy antyków spotykają się co niedziela, by zamienić swe produkty na pieniążki turystów. Resztę dnia spędziłem szukając posążków Buddy pośród kramów ulicznych sprzedawców. Po późnym obiedzie wróciłem do hotelu, by walczyć z ogarniającym mnie znużeniem. Oczywiście walkę przegrałem. Obudziłem się tylko po to by umyć zęby, wyłączyć telewizor i wrócić do łóżka. Za to od drugiej w nocy nie mogłem już spać… Dochodzi szósta. Ubieram się i idę na śniadanie. W końcu przede mną trudny tydzień i jakoś muszę nabrać sił.

Fizjologia a konstrukcja Ford’a

Wiem, że dawno już nic nie pisałem i pewnie pora była już najwyższa na to, by porządnie mnie za lenistwo połajać. Ale na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że to wcale nie lenistwo, a zwykły brak czasu i polotu…

Kończę właśnie pierwszą „nie swoją” witrynę w sieci. Będzie to strona poświęcona Rochesterowi, a materiały tam zawarte będą przedstawiały miasto z perspektywy rynku nieruchomości i zachęcały do przeprowadzenia się tu. Klientem jest koleżanka Agnieszki, agentka z Lakeville. Właściwie to obie są „klientkami”.

Na domiar złego dopadło nas wszystkich przeziębienie. Zaczęło się od Nadi, gdy tydzień temu zaczęła pokasływać. Następnego ranka wybrałem się z nią do lekarza. Ta mała wyprawa stała się atrakcją samą w sobie, ale o tym później. W przychodni spędziliśmy prawie pół dnia, bo okazało się, że większość tubylców dopadły te nagłe przeziębienia, a że był to weekend, to niestety tylko jedna lekarka była na dyżurze. Następnego dnia już i Agnieszka narzekała na samopoczucie, a w poniedziałek dopadło i mnie. Najgorsze mamy już chyba wszyscy za sobą, ale wciąż jeszcze cieknie nam z nosów.

Powyżej wspomniałem, że mieliśmy w drodze do przychodni kilka przygód. Ściślej rzecz biorąc nasza podróż została opóźniona, nim jeszcze ruszyliśmy z domu. A wszystko to za sprawą Nadii fizjologii i konstrukcji Ford’a. Agnieszka tego dnia pracowała, więc zostaliśmy w domu sami. Przygotowania do drogi trochę nam zabrały, ale gdy w końcu byliśmy gotowi zapakowaliśmy się sprawnie do „Fikusa”. Mieliśmy już właśnie ruszać, gdy Nadii przypomniało się, że musi zrobić siusiu. Jako, że jesteśmy w trakcie tej arcyważnej życiowej lekcji, nie mogliśmy więc tego zlekceważyć. Szybko wygramoliliśmy się z autka i pobiegliśmy do ubikacji, dziękując losowi, że ta nagla potrzeba nie dopadła nas w drodze. Wychodząc jednak z auta postanowiłem nie wyłączać silnika i włączyłem ogrzewanie, licząc na to, że to opóźnienie przyczyni się przynajmniej do poporawy komfortu podróży. Zapomniałem jedak o jednej ważnej rzeczy. Wszystkie amerykańskie auta wyposażone w centralny zamek mają też mechanizm bezpieczeństwa blokujący drzwi po kilku sekundach od uruchomienia silnika. Ma to przede wszystkim zastosowanie w dużych miastach, gdzie zatrzymanie się na czerwonym świetle często zachęca potencjalnych rabusiów i innych kryminalistów do nagabywania kierowców. Automatyczne blokowanie drzwi od środka oczywiście nie gwarantuje bezpieczeństwa, pomaga jednak uspokoić co bardziej nerwowych kierowców. Przyznam się, że nawet o tym pamiętałem, ale wydawało mi się, że dzieje się tak dopiero po wrzuceniu na bieg… No cóż, myliłem się. Gdy wróciliśmy przed dom, zastaliśmy Ford’a szczelnie zamkniętego i zabezpieczonego przed atakiem bandytów. W środku było już też ciepło i przytulnie. Na zewnątrz zaczął padać zimny deszcz. Zadzwoniliśmy po pomoc.

Po kilku minutach przed domem pojawił się samochód szeryfa. On sam zaś po sprawdzeniu mojej tożsamości zabrał się do… otwierania mego auta łomem! No może nie łomem, ale takim płaskim paskiem metalu jaki widuje się na filmach, gdy złodziej próbuje włamać się do auta. Pomyślałem, że warto by było ten moment uwiecznić na zdjęciu, ale nie miałem niestety pod ręką kamery. Szeryf jednak marnym okazał się złodziejem, bo po kilku minutach poddał się i zadzwonił po pomoc do pobliskiego warsztatu. Przyjechał starszy pan i bez zbędnych dyskusji wbił plastykowy klin w szparę między drzwiami. Gdy udało mu się troszeczkę je odchylić wcisnął tam też skórzany , płaski woreczek, napompował go, a w szparę między drzwiami wcisnął metalowy zakrzywiony pręt. Po kilku minutach udało mu się zaczepić o rączkę otwierającą drzwi od środka i wybawić nas z kłopotów.

Węże ogrodowe w wolnym tłumaczeniu

No ładnie! Minęły już prawie dwa tygodnie od ostatniego wpisu, a mnie nikt nie połajał za lenistwo… Nie szkodzi, sam się dziś zmobilizowałem.

Zacznijmy od Nadii. Nawiązując do tematu poprzedniego postu, Nadia nie tylko poprawnie wymawia już słowo „pająk”, ale również mianuje nim wszelkie nielotne owady jakie wejdą jej w drogę. Wszystkie lotne to „muchy”. Przyznam, że bardzo mi ta prosta klasyfikacja odpowiada i zastanawiam się nad zaadaptowaniem jej dla własnych potrzeb.

Tymczasem nie tylko słownictwo, ale również gramatyka rozwijają się nader szybko. Nadia oferuje nam już w domu serwisy kurierskie i lingwistyczne. Niestety posyłać przez nią można tylko bardzo małe paczki na niewielkie odległości. Do tego efektywność tego serwisu zazwyczaj nie przekracza 50%. Przedmioty tajemniczo giną gdzieś po drodze, upuszczone przez nieuwagę lub też zostawione umyślnie w jakimś strategicznym miejscu. Trzeba ostatnio bardzo uważać na schodach.

Za to tłumaczenia są pierwsza klasa! Nadia potrafi zdania złożone przeredagować w locie na dużo bardziej informatywne równoważniki. Na przykład:

Kochanie, zejdź proszę na dół, będziemy jeść obiad!

Tak właśnie Żonka woła męża do stołu w sobotnie popołudnie. Nim sens tego zdania dotarł do mnie, podróżując z prędkością dźwięku po schodach do góry, usłyszałem już tłumaczenie:

Tatuś! Choć, mniam!

Sami chyba przyznacie, że trafiła w samo sedno…

Tymczasem dni i tygodnie mijają nam tak szybko, że nawet nie zauważyliśmy kiedy skończyło się lato. Liście posypały się z drzew zasypując kompletnie nasz trawnik. Przyznam, że ostatnimi czasy koszenie trawy nie było moim ulubionym zajęciem. Co za tym idzie, zieleń przed naszym domem była bardzo „naturalna”, a trawa i chwasty zazwyczaj sięgały mi po łydki nim ja sięgałem po kosiarkę. Efekty tego stanu rzeczy były dwojakie. Nasz trawnik wyglądał zazwyczaj zdecydowanie różnie od trawników sąsiadów. Tym jednak z racji braku sąsiedztwa bezpośredniego, nie przejmowaliśmy się w ogóle. Efektem ubocznym było jednak również stworzenie znakomitych warunków dla rozmnażania się tutejszej fauny i flory.

Flora nie jest znaczącym problemem, fauna to jednak między innymi tzw. Common Garter Snake (Thamnophis Sirtalis), czyli bardzo powszechny w zachodniej części stanu Nowy Jork, Ogrodowiec. Mimo, iż gady te nie są zbyt duże, nie są jadowite, a nawet bardzo w ogrodzie przydatne, to jednak bezpośrednie z nimi spotkanie nie wyzwala uczucia miłości od pierwszego wejrzenia. Największy jaki wszedł mi w drogę miał jedynie nieco ponad pół metra. Cieszę się, że nie miałem sposobności spotkać się z innym jego kuzynem, tzw Black Rat Snake (Elaphe Obsoleta Obsoleta), czyli Ptasznikiem, również mieszkańcem tych terenów, który może mieć rozmiary nawet do 8 stóp (czyli nieco ponad dwa i pół metra).

Pajaca dziura w samolocie

Nadia każdego dnia uczy się czegoś nowego. Dziś Aga opowiedziała mi jak kilka dni temu bawiąc się z nią przed domem zażartowała na widok samolotu. Podniosła głowę do góry, przysłoniła oczy i niby to krzycząc do lotnika zawołała:

Panie Pilocie, ma pan dziurę w samolocie!

Nadia nic nie mówiła tylko obserwowała. Następnego dnia sytuacja się powtórzyła, tym razem jednak Agnieszka nie dostrzegła nawet samolotu do czasu, aż Nadia skoczyła nagle na równe nogi, poderwała głowę do góry i śmiejąc się zawołała:

Łojełojełojełojełoje!

…i zamachała do przelatującego nad domem aeroplanu. Po czym odwróciła się do Mamy z szelmowskim uśmiechem obserwując tylko jej zdumienie.

W bardzo podobnej sytuacji nauczyła się też nowego słówka. Miało to miejsce oczywiście przed domem, Tata był w pracy, Mama pracowała w ogrodzie a Nadia przyglądała jej się bacznie wcinając kolejną już tego dnia bułkę. Agnieszka robiła coś właśnie przy kwiatach, gdy dostrzegła w nich pajęczynę. Zdejmując ją strząsnęła na siebie jej właściciela, na co oczywiście zareagowała nadzwyczaj spokojnie, skacząc nagle w miejscu, w sposób wielce nieskoordynowany, piszcząc i wołając przy tym „pająk, pająk!”.

Nadia tylko na chwilkę zaprzestała żucia i z uwagą spojrzała na Mamę. Po chwili wróciła do rzeczy ważniejszych od rozhisteryzowanej Mamy. Przypomniała jej jednak tę chwilę słabości jakiś czas później, gdy bawiły się już po drugiej stronie domu. Podeszła do kwiatków, zaczęła piszczeć i skacząc, swym cieniutkim głosikiem zawołała: „pajac, pajac!”, po czym roześmiała się perliście, zostawiając Agnieszkę w pełnym zdumienia zachwycie.

Choróbsko

Skończyło się lato już chyba na dobre, bo nic tylko woda z nieba leci wiadrami, temperatura spadła a mnie dopadło przeziębienie. Z kapiącym nosem stukam te słowa nie wiedząc co tak naprawdę chcę napisać. Chyba tylko tyle, że w galerii pojawiło się kilka nowych zdjęć. Zarówno z Cleveland, jak i starszych z pikniku nad jeziorem.

Aha no i jeszcze to, że Xavier złożył wypowiedzenie i przenosi się do konkurencji na zachodnie wybrzeże. Muszę przyznać, że mają jednak odwagę i trochę oleju w głowie. Zazdroszczę im trochę tej mobilności. Ale z drugiej strony wiem, że nie będzie im łatwo. Sacramento jest przecież strasznie drogie. Zwłaszcza porównując do Hornell. No cóż, mamy się spotkać w sobotę, to pogadamy. Ja tymczasem muszę szybko dorwać jakąś chusteczkę…

Cleveland

Wczoraj wieczorem wróciliśmy z Cleveland. Pojechaliśmy tam w piątek, aby na długi weekend spotkać się z Piachami. Muszę przyznać, że wycieczka udała się znakomicie! Mimo nieco mało kooperatywnej pogody.

Hyatt HotelKorzystając z wolnego piątku wyruszyliśmy w drogę już przed południem. Przejechanie blisko 270 mil zajęło nam niecałe pięć godzin, wliczając w to jeden postój i jeden objazd. Całkiem nieźle. Nadia nie była nawet zbyt uciążliwa. W drodze wyspała się, naoglądała „kum”, czyli bajek o kreciku, a nawet nauczyła ładnie wymawiać „Stasiu”.

Cleveland przywitało nas rykiem silników odrzutowców trenujących przed zbliżającymi się pokazami. Hornet’y śmigały tuż nad naszymi głowami, gdy jechaliśmy przez downtown szukając hotelu. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się, że Piachów jeszcze nie ma, a co więcej nie wyruszyli jeszcze z Chicago. Popołudnie spędziliśmy więc samotnie zwiedzając to, na swój sposób bardzo ciekawe miasto. Stosunkowo wiekowe budynki zdradzają minioną świetność, lecz brak tłumów na ulicach przypomina o niedawnych problemach. Cleveland po raz drugi w ciągu ostatnich trzech lat otrzymało tytuł najbiedniejszego dużego miasta w USA.

Zbyszek zadzwonił około czwartej nad ranem. Dojechali i poszli spać. Spotkaliśmy się dopiero następnego dnia około południa. Ze względu na marną pogodę postanowiliśmy spędzić resztę dnia zwiedzając Rock & Roll Hall Of Fame. Co prawda nie spodziewałem się po tym miejscu zbyt wiele, to jednak przyznać muszę, że zaskoczyła mnie jego popularność. Tłumy zwiedzających ani eksponaty ofiarowane przez gwiazdy estrady nie wzbudziły mego zachwytu. Przybyłem, zobaczyłem i… nie muszę już tu wracać.

Dzień zakończyliśmy kolacją w irlandzkim pubie, winem i dyskusjami do północy. Podyskutowalibyśmy z pewnością dłużej ale mieliśmy tylko jedną butelkę wina. Nauczka na przyszłość.

Niedzielę spędziliśmy w Centrum Nauki (Great Lakes Science Center). Ciekawe eksponaty, pobudzające wyobraźnię eksperymenty i zadziwiająco realistyczny film o starożytnej Grecji zasłużyły na moją gorącą rekomendację. DSC03934 Dzień zakończyliśmy długim spacerem i kolacją w Fat Fish Blue, restauracji utrzymanej w atmosferze Nowego Orleanu. Nadia i Stasiu zadbali o oprawę artystyczną tańcząc i skacząc po scenie ku uciesze reszty gości i zgrozie właścicieli lokalu. Na szczęście nikt i nic specjalnie nie ucierpiało podczas tych popisów. Tej nocy w hotelu bawiło się mnóstwo gości przyjęcia weselnego. My dyskutowaliśmy zdecydowanie dłużej…

…dłużej też spaliśmy następnego ranka, ale po śniadaniu i wymeldowaniu się z hotelu ruszyliśmy na podbój ostatniego punktu naszej weekendowej wyprawy – miejskiego ZOO. Jego rozmiar zaskakuje, ilość zwiedzających niestety też. Ogólnie jednak wrażenie po wizycie jak najbardziej pozytywne! Najbardziej podejrzewam podobało się Nadii i Stasiowi.

Po spóźnionym lunchu pożegnaliśmy się z postanowieniem rychłego spotkania ponownie i ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem już bez przeszkód, po czterech godzinach jazdy dotarliśmy do domu. Nadia przespała całą drogę, od czasu do czasu słyszeliśmy tylko jej ciche „Stasiu?” przez sen…

Życzenia

Niech te Święta tak wspaniałe będą całe jakby z bajek, niechaj gwiazdka z nieba leci, niech Mikołaj tuli dzieci, biały puch niech z góry spada, niechaj piesek w nocy gada, niech choinka pachnie pięknie i radośæ będzie wszędzie!

A w Nowym Roku życzę 12 miesięcy zdrowia, 53 tygodni szczęścia, 8,760 godzin wytrwałości, 525,600 minut pogody ducha i 31,536,000 sekund miłości.