Za oknem już pierwszy śnieg, Nadia pokasłuje a Olowi przecieka nos. Ja też czuję się niespecjalnie, ale nie wypada mi narzekać, bo Agnieszka (musząc co noc wstawać po kilka razy), ma się przecież jeszcze gorzej. Do tego, dziś właśnie zepsuło nam się ogrzewanie. To niewątpliwy znak nadejścia prawdziwej zimy.
W zeszłym tygodniu Łobuz Pierworodny obchodził swe czwarte urodziny, z tej też okazji w niedzielę mieliśmy w domu małą imprezkę, na którą dzielnie przydreptały jej koleżanki z przedszkola. Tort zafundowała nam sąsiadka, resztę specjałów na stół solenizantki przygotowała Mama. Impreza zacząła się zaraz po lunch’u i trwała zaledwie trzy godziny. Nawet się jednak nie obejrzeliśmy gdy czworo małych psotnic z werwą godną huraganu Ike przeobraziło nasz zazwyczaj schludny dom w totalne pobojowisko. Doprowadzenie go do stanu względnej używalności zajęło nam resztę wieczoru.
Wielu ludzi ma jeszcze świeżo w pamięci powyborczego kaca z jakim Ameryka obudziła się cztery lata temu. Numer 43 pokonał miernego pretendenta z obozu Demokratów, zyskując mandat na pełnienie urzędu przez kolejne cztery lata. Na szczęście kadencja minie 20 stycznia, kiedy to urząd obejmie wybrany wczoraj Numer 44.
To co działo się w Stanach przez ostatnich 12 miesięcy z pewnością odnotowane zostanie w podręcznikach historii jako przełomowe. Wielu analityków zachwyca się dojrzałością cywilną społeczeństwa amerykańskiego, które jeszcze 60 lat temu nie zezwalało ludziom o odmiennym kolorze skóry na wspólne podróżowanie z białymi, teraz wybrało na swego przywódcę potomka kenijskiego imigranta.
Dla mnie jednak to tylko kolejny dowód na to, że jeżeli bardzo chce się coś udowodnić trzeba tylko bardzo się na tym skoncentrować i poświęcić temu wystarczająco dużo środków, by cel ten osiągnąć. Oczywiście nie chodzi tylko o pieniądze, które z pewnością były kluczowym elementem dostarczenia przekazu, ale przede wszystkim jego wyrazistość wyszlifowana przez sztab ludzi wspierających Prezydenta Elekta.
Zacznę od planu zajęć Łobuza Numer Jeden… Nadia uczęszcza już do przedszkola. Spędza w nim codziennie dwie i pól godziny ucząc się czytać, pisać i liczyć, bawiąc się i wygłupiając. Uczy się tam również – oczywiście wbrew naszym intencjom – nie zawsze stosownych odzywek i zachowań. To jednak, wraz ze stałym dopływem nowych bakterii, stanowi chyba o atrakcyjności tej instytucji, gdyż wracając do domu z zasmarkanym nosem wciąż opowiada o dzieciach i pani w przedszkolu.
Agnieszki poświęcenie i determinacja sprawiły, że możemy już oficjalnie ogłosić, żę nasz Łobuz Pierworodny jest już wodoszczelny i wyporny. Agnieszka twierdzi, że Nadia potrafi już pływać, ja jednak, jako urodzony sceptyk, pozostanę jednak przy mojej definicji. Przynajmniej do czasu gdy nie doświadczę jakiegoś klasycznego kraula w jej wykonaniu.
Nadia rozwija się mentalnie i fizycznie w sposób bardzo rytmiczny, uczęszczając raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Z tego co pamiętam powinna zgłębiać arkana baletu i stepowania, popisy jakie jednak urządza nam w domu po lekcjach przypominają bardziej taniec nowoczesny. Bardzo nowoczesny… Niedzielne wieczory spędza zaś na lodzie, ucząc się pilnie trudnej sztuki łyżwiarstwa jak najbardziej figurowego.
W najbliższym czasie chciałbym rozbudzić również jej zainteresowania muzyczne i żeglarskie, stąd też w nadchodzące urodziny zawita pod naszą strzechą jakiś instrument muzyczny (nie, nie perkusja) w przyszłorocznym zaś budżecie znajduje się już pozycja pod tytułek kajak. W naszym otoczeniu wiele jest urokliwych zakątków, które najłatwiej zwiedzać takim właśnie środkiem transportu. Począwszy od pobliskich jezior, poprzez ciche i spokojne rozlewiska pełne żółwi i ptaków, łagodnych nurtów rzek i kanału Erie, po spiętrzone wody górskich potoków i wąwozu Letchworth. To oczywiście tylko pierwszy krok na drodze do przyszłych przygód pod żaglami. Ale o tym kiedy indziej…
Alex jest oczywiście jeszcze za mały na większość atrakcji dostępnych jego siostrze, co jednak nie znaczy, że jego agenda nie jest atrakcyjna. W znakomitej większości jednak to on dostarcza atrakcji rodzicom. Oczywiście w głównej mierze Agnieszce, która zaczyna dzień wraz z nim jeszcze przed świtem, nosi go na rękach, karmi, czyści i myje, przebiera, zabawia i śpiewa… Podejrzewam, że również tańczy, bo Olo już od urodzenia wykazuje wrodzone upodobanie do tańca irlandzkiego. Podtrzymywany lekko pod pachami – z powodu bardzo niskiej jeszcze stabilności – potrafiłby zawstydzić niejednego profesjonalnego tancerza Riverdance.
W pracy, po kilku tygodniach życia w przyspieszonym tempie, wizyt na Tajwanie i w Montrealu, mnóstwa spotkań i prezentacji, teraz znowu nadchodzi okres stabilizacji. Pomimo sporadycznych trudności, realizacja mojego projektu przebiega bez większych problemów. Mimo swoich imponujących rozmiarów, jest to jednak projekt mało wymagający. Rozbudowa lini metra dla Chińczyków jest przyjemniejsza w realizacji od budowy pociągów dla Nowojorczyków. To ostatnie to oczywiście wspomnienie mojego poprzedniego projektu. Dziś właśnie mija sześć lat od jego oficjalnej inauguracji. To siódmy rok naszego dwuletniego zesłania.
Ze stabilizacją przychodzi też jednak rutyna, z rutyną nuda. Co za tym idzie zaczynam się znowu rozglądać za nowymi wyzwaniami. Być może jest już pora zmienić też otoczenie. Pracuję już w końcu dla tej samej firmy od ponad jedenastu lat. A do branży trafiłem przecież tylko przez przypadek. O swych poczynaniach poinformuję, gdy sprecyzuję co tak naprawdę chciałbym w życiu robić…
Nadii czwarte urodziny zbliżają się wielkimi krokami. Z tej okazji wybraliśmy się wszyscy niedawno na małą wycieczkę i zafundowaliśmy jej nową zabawkę. Przywiezienie i złożenie jej zajęło nam blisko pół dnia, ale efekt okazał się imponujący. Od niedzieli piętnastostopowa szaro, niebiesko, żółta trampolina uatrakcyjnia monotonną zieleń trawnika. Do kompletu z huśtawką i zjeżdżalnią, Nadii park atrakcji zajmuje już lwią część naszego ogrodu za domem. Niedługo nie będę musiał już wyciągać z budy traktorka-kosiarki żeby skosić trawę, tak mało jej zostało. Zresztą nawet kwestia własności budy na narzędzia została niedawno zakwestionowana przez naszego małego urwisa.
Drugi, mniejszy łobuz na razie tylko nie pozwala nam się wyspać porządnie. Co nocy, co najmniej dwukrotnie daje nam do zrozumienia, że kwestia jego szybkiego rozwoju jest nie cierpiącą zwłoki. Ola dieta wzbogaciła się niedawno o kleiki, jogurty i owoce – zajada wszystko z apetytem i rośnie w oczach. Jest też coraz bardziej mobilny – potrafi siedzieć podtrzymując się tylko nieznacznie na rączkach, przewraca się i kopie. Co najważniejsze jednak jest zdrów jak ryba i śmieje się nieustannie! Wyrośnie z niego niezły ananas…
Babcia wróciła już do Polski i musimy się teraz nauczyć sami sobie radzić. Najgorsze jest to, że teraz muszę też na tydzień lecieć do Taipei, więc Agnieszka zostanie sama z urwisami. Ciekawe jak sobie poradzi…?
Jak pisałem poprzednio, Ameryka przeżywa swój największy od blisko osiemdziesięciu lat kryzys gospodarczy. Nie po raz pierwszy jednak od czasów Wielkiej Depresji i wprowadzenia Nowego Ładu Gospodarczego, okazuje się w jakim żyjemy bałaganie.
Wraz z postępem gospodarczym zapotrzebowanie na energię i surowce rośnie. Do czasów wynalezienia elektryczności, czy silnika spalinowego ludzie zużywali jedynie tyle energii ile docierało na Ziemię w ciągu tego samego okresu czasu. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku został jednak zachwiany bilans energetyczny Świata. Co roku wydobywamy coraz więcej surowców i zużywamy więcej energii niż dociera jej do nas ze Słońca. Eksploatujemy – ograniczone ze swej definicji – złoża węgla, ropy, gazu i innych surowców, by dostarczyć energii wszystkim gałęziom przemysłu, ogrzać nasze domy i napędzać nasze pojazdy. Równocześnie produkujemy miliony ton nieprzetwarzanych odpadów, które zalegać będą Ziemię jeszcze przez miliony lat. Pod warunkiem oczywiście, że jej wcześniej nie unicestwimy w jakiś bardziej spektakularny sposób.
Siłą napędową tego procesu jest system wartości przyjęty przez współczesnego człowieka. System ten opiera się na założeniu, że człowiek dochodząc do szczytu drabiny pokarmowej przestał być częścią ekosystemu. Bez naturalnych wrogów, jedyne co nam w tej chwili zagraża to my sami. Jako jednostki szczycimy się wysoce rozwiniętym intelektem, który pozwala nam dominować nad innymi formami życia. Jako gatunek jednak, nie będąc częścią ekosystemu w którym żyjemy, nie przedstawiamy żadnej dla niego wartości, a wręcz przeciwnie wykorzystujemy go na podobieństwo pasożyta. Używając alegorii Ziemia jest żywym organizmem, który został zainfekowany wirusem Homo Sapiens Sapiens.
Kontynuując naszą „dominację” na Ziemi systematycznie zwiększamy naszą populację, równocześnie eliminując z niej wszystkie potrzebne nam do przetrwania środki. To właśnie ta inteligencja, którą się szczycimy! Jesteśmy jedynym gatunkiem w znanym nam Wszechświecie, którego celem jest nie przetrwanie, a destrukcja właśnie.
Bieżący kryzys gospodarczy zachęca wielu ludzi do próby zgłębienia jego korzeni. Co dla jednych było od dawna oczywiste, dla niektórych dopiero teraz staje się jasne. Nasz system gospodarczy, oparty na rabunkowej eksploatacji dostępnych nam surowców jest najgorszym z możliwych modeli. Miarą zasobności społeczeństwa jest tak zwany Produkt Narodowy, czy też inaczej wartość wytworzonych dóbr. Im jest on wyższy tym społeczeństwo bardziej jest „zasobne”, tym więcej wytwarza dóbr, tym więcej zużywając w tym procesie energii, tym bardziej zanieczyszcza środowisko, tym bardziej niszczy ekosystem….
Jeśli szybko nie ograniczymy przyrostu naturalnego i nie zaadaptujemy modelu ekonomicznego opartego na wykorzystaniu surowców odnawialnych, koniec naszej cywilizacji będzie tylko kwestią czasu. Nie wspominając o tym, że przy okazji zniszczymy jedną z piękniejszych planet Układu Słonecznego, albo nawet całego niepoznanego nam Kosmosu. Szczęście, że jest ich jeszcze kilka. Jeszcze lepiej, że nas tam nie ma…
W Stanach Zjednoczonych w ostatnich kilku latach wszystko podrożało, bezrobocie wzrosło, płace spadły, a dolar sięgnął bruku. W chwili obecnej prawie cały Świat odczuwa już konsekwencje tego kryzysu. Nie wszyscy nawet tak stan ten nazywają. Część analityków straszy recesją, część mówi o przejściowych problemach, a niektórzy – jak na przykład jeden z kandydatów do fotela prezydenckiego – do niedawna uważali, że gospodarka USA jest w znakomitej formie…
Przed kilkoma laty boom na rynku nieruchomości spowodowany był obniżeniem stóp procentowych przez bank federalny. Dzięki temu banki komercyjne mogły oferować pożyczki mieszkaniowe na – jak się wtedy wydawało – bardzo korzystnych warunkach. Przy ograniczonej podaży domów, rynek nieruchomości zareagował na ten wzrost popytu wzrostem cen. Wykorzystując koniunkturę banki i instytucje finansowe licząc na wysokie zyski, stawały na głowie, by udzielić wszystkim chętnym pożyczek. Zdolności kredytowe klientów były bardzo naciągane, bądź też w ogóle nie były sprawdzane. Oferowano bardzo kreatywne produkty finansowe: pożyczki na zaliczki umożliwiające zakup domu bez wydawania nawet dolara z własnej kieszeni, pożyczki z odroczoną spłatą kapitału, pożyczki o zmiennych stopach procentowych i wiele innych.
Po jakimś czasie okazało się, że właściciele domów nie mogą sobie poradzić ze spłatą tych kreatywnych kredytów, na które w normalnych warunkach nie mogliby sobie pozwolić. W międzyczasie stopy procentowe poszły w górę, a ceny nieruchomości w dół. Właściciele domów, nie mogąc sobie dłużej na nie pozwolić, odstępowali od umów niszcząc sobie tak zwaną historię kredytową, a nieruchomości były przejmowane przez banki. W sytuacji jednak, gdy wartość rynkowa zabezpieczeń spadała z dnia na dzień i w znakomitej większości przypadków była niższa od kwoty udzielonego kredytu, banki masowo zaczęły popadać w poważne tarapaty.
Jak wiadomo pieniądz w dzisiejszym systemie monetarnym kreowany jest w momencie zawierania umowy kredytowej. Co za tym idzie banki, które wcześnie sprzedały zobowiązania zabezpieczone nieruchomościami, wygenerowały największe zyski. Fannie Mae i Freddy Mac, agencje federalne zajmujące się skupem tych zobowiązań, jak również banki, które się zagapiły z nadzieją na długoterminowy zwrot kapitału, zostały z ręką w nocniku. Problem w tym jednak, że zobowiązania te stały się również zabezpieczeniami w rozliczeniach międzybankowych, w lokatach funduszy inwestycyjnych i emerytalnych itp.
Efekt tego jest taki, że te lepiej zarządzane i potrafiące przewidywać banki są dziś w dużo lepszej kondycji niż przedtem. Te mniej zaradne jednak zamiast plajtować uchodzą z życiem, albo są przejmowane przez te większe. Jakim cudem…? Otóż rząd federalny w zeszłym tygodniu zdecydował w imieniu naszym, czyli wszystkich podatników, by przeznaczyć siedemset miliardów dolarów na wykup tych problematycznych zobowiązań i uwolnienie sektora finansowego od „złych” kredytów argumentując to próbą uratowania kapitału zgromadzonego na prywatnych rachunkach emerytalnych i inwestycyjnych oraz zahamowaniem postępującego kryzysu. Argumentacja szlachetna, efekt jednak taki, że wypracowany przez społeczeństwo kapitał przeszedł w prywatne ręce bankierów z Wall Street. Najbardziej jednak poszkodowani są Ci, którzy stracili domy, często dorobek całego życia i wylądowali pod mostem.
Jeszcze jeden goździk do Bush’owego kożucha na zakończenie „usłanej sukcesami” ośmioletniej kadencji…Tymczasem dzięki panice i gwałtownym wahaniom na światowych giełdach właśnie rosną kolejne fortuny spekulantów.
A co to oznacza dla nas…? Hmmm, póki jest papier toaletowy w sklepach, nie ma kartek na żywność i kolejek przed monopolowym około 13.00, to nie ma się czym przejmować!
Obiecywałem pisać choć raz na tydzień i po raz kolejny dałem plamę. Ale nic to! Nadrobimy…
Nawiązując do tematu ostatniego wpisu dodam, że urlop mój dawno już poszedł w zapomnienie, a tydzień spędzony w domu z dziećmi do bardzo wypoczynkowych zaliczać raczej nie należy. Jak pisałem robiliśmy razem dużo rzeczy. Pogoda bardzo dopisywała przez cały tydzień – było słonecznie i ciepło, tylko niekiedy upały sięgały trzydziestu paru stopni Celsjusza. Oprócz tego co już opisałem poprzednio, byliśmy również na całodziennej wycieczce w Stony Brook Park, gdzie zrobiliśmy sobie długi spacer w wąwozie, wzdłuż urokliwego górskiego strumienia i wodospadów. Tak, kąpaliśmy się w nich… Urządziliśmy sobie tam też mały piknik. Następnego dnia wybraliśmy się w Fairport na rowerową wycieczkę wzdłuż kanału Erie. Jak się zapewne domyślacie, jazda na rowerze z małą dziewczynką w upalne, letnie popołudnie skończyć się może tylko jednym… Mama zafundowała nam duże lody!
Resztę urlopu spędziłem już w domu od czasu do czasu spoglądając na stronkę Ghislain’a, ale nie specjalnie przekładając się do jej aktywnego kreowania, kosiłem trawę, zrobiłem kilka drobnych rzeczy w piwnicy, ale za nic poważnego raczej się nie brałem. Powrót do pracy miał być poprzedzony urodzinową imprezą u Sławka, co jednak zaowocowało tylko przedłużeniem go o jeden dodatkowy dzień. Kiedy już jednak zawitałem w progach firmy okazało się, że wiele się podczas mej nieobecności nie zmieniło. Co więcej, niewiele się też w ogóle działo, musiałem więc ostro wziąć się do roboty. Musiałem też zmotywować – rozleniwionych nieco mą nieobecnością podwładnych – do nieco bardziej wytężonych wysiłków. Stąd też to opóźnienie i dwutygodniowa przerwa w sprawozdaniach. Ale już to nadrabiam…
W sobotę oficjalnie zaczął się mój tygodniowy urlop. Mimo, że nie mamy żadnych konkretnych planów, wybierzemy się jednak na pikniki i jednodniowe wycieczki do nieodległych parków i innych ciekawych miejsc. Muszę też popracować na pierwszą wersją stronki dla Ghislain’a, więc urlop spędzać będę między wycieczkami, a oglądaniem zdjęć z damską bielizną. Zapowiada się całkiem nieźle…
Dzień pierwszy zainaugurowaliśmy wyprawą do parku Ontario Beach w Charlotte, dzielnicy Rochesteru u ujścia rzeki Genesee nad jeziorem Ontario (zobacz na mapce). Park jest całkiem fajny – jest plaża, jest plac zabaw dla dzieci, karuzele (takie z przed wieku, z konikami, karetami itp.), jest molo i latarnie morskie. Jest też port, z którego kiedyś odpływał prom do Toronto – niestety inwestycja ze względu na wysokie koszty utrzymania i niskie zainteresowanie tubylców, okazała się chybiona i atrakcja została zlikwidowana. W parku jest całkiem przyjemnie, choć woda w jeziorze, ze względu na bliskość ujścia rzeki, do najczystszych w tym miejscu nie należy. Zamiast więc kąpać się w brązowawej cieczy, wybraliśmy się z Nadią podziwiać żaglówki. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś jeszcze razem popływamy, ale tym razem to Nadia będzie kapitanem, a ja „sernikiem”. Obiadokolację zjedliśmy w Nola’s BBQ, luizjańskiej knajpce położonej nieopodal. Przekonaliśmy się, że atrakcyjny wystrój zewnętrzny nie zawsze idzie w parze z jakością serwowanych posiłków. Poza tym, Nola’s to chyba przede wszystkim klub nocny, bo w czasie gdy my konsumowaliśmy nasze żeberka, pieczone kurczaki, wołowinę i inne mięsiwa na scenie rock’owa kapela grała już „American Woman”, a w barze na wolnym powietrzu robiło się coraz gęściej. Dziesięć (być może nawet tylko pięć) lat temu taka atmosfera bardzo by nam odpowiadała, tym razem jednak szybko wyczyściliśmy talerze i poszliśmy z dziećmi na lody…
W niedzielę nie planowaliśmy żadnych wypadów, gdy jednak odbieraliśmy z Nadią naszą nową piwniczną lodóweczkę, naszych sąsiadów odwiedzili ich znajomi. Wybrali się oni na poranną przejażdżkę po okolicy i zaproponowali również nam wspólny wypad na motorach. Jako, że pogoda była naprawdę świetna, nie odmówiliśmy i pół godziny później jechaliśmy już wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Conesus w stronę Dansville na odbywający się tam festiwal balonów. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się jednak, że balony dawno już odleciały, a kolejny start zaplanowany jest dopiero na wieczór. Pochodziliśmy więc tylko wśród straganów z rękodziełami lokalnych artystów, zjedliśmy cukrową watę i pieczony „kwiat cebuli” (lokalne specjały) i ruszyliśmy dalej. Pojechaliśmy na kawę do parku Letchworth, a w drodze powrotnej rozkoszowaliśmy się wspaniałą pogodą i widokami. Dzień zakończyliśmy wspólną wyprawą do znajomych mieszkających nad zatoką Irondequoit, gdzie w gronie lokalnej Poloni piekliśmy kiełbaski i pili piwo przy ognisku.
Następnego dnia, jak się okazało, było nam danym wrócić w to samo miejsce, po to tylko, by wraz z naszymi sąsiadami wybrać się na kajakową wycieczkę po zatoce, a także by zwiedzić pobliskie mokradła, w których aż się roi od żółwi. Wybraliśmy się jednak tylko w trójkę, Alex’a i Babcię zostawiając tym razem w domu. Do dwuosobowego kajaka wpakowaliśmy się w trójkę. Ja z tyłu, jako główna siła napędowa, Aga przede mną, a Nadia na dziobie. Wszyscy przepisowo ubrani w kapoki, ruszyliśmy w „rejs”. Dwugodzinną wycieczkę pamiętałem długo jeszcze po powrocie. Wszystko to dzięki wspaniałym widokom, pogodzie, lecz również dzięki bolącym bicepsom i oparzeniom słonecznym…
Dziś zaczynamy dzień czwarty mego urlopu. Plany przewidują koszenie trawnika i wycieczkę do Stony Brook, pobliskiego parku, w którym przepiękne wodospady i naturalny basen w korycie rzeki konkurują z trasami pieszych wycieczek i olbrzymim placem zabaw dla dzieci. O preferencje Nadii oczywiście nie muszę pytać!
Tak właśnie nazywa się najbardziej zaawansowany robot „czterokopytny”. Zaprojektowany przez Boston Dynamics, Wielki Pies („Big Dog”) potrafi chodzić, biegać a nawet sprawnie pokonywać nierówności terenu. Pies napędzany jest silnikiem spalinowym poruszającym hydraulicznym układem ruchowym. Nogi robota zbudowane są na podobieństwo zwierzęcych, mają amortyzatory i absorbują energię podczas chodzenia. Robot jest wielkości dużego psa (stąd nazwa) lub małego osła. Ma około metra długości i waży 75 kilogramów.
Mózgiem Dużego Psa jest komputer sterujący układem ruchowym na podstawie bodźców odbieranych przez sensory. Układ ten jest też odpowiedzialny za utrzymywanie równowagi podczas chodzenia i nawigację. Pies potrafi biegać z prędkością ponad 6 kilometrów na godzinę, wspinać się na 35 stopniowe wzniesienia, pokonywać nierówności terenu a przy tym wszystkim potrafi dźwigać na swym grzbiecie do 155 kilogramów bagażu.
Robot jest opracowywany przez Boston Dynamics, a program jest sponsorowany przez Agencję Zaawansowanych Projektów Badawczych Obrony Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych (DARPA).
Lato, niby trwa jeszcze, ale widać już żółtawe liście, przy większych porywach wiatru opadające na ziemię. Poranki są już nieco chłodniejsze – najbardziej to odczuwam podczas codziennych dojazdów do pracy – jadąc na motorze muszę już zakładać kurtkę i rękawiczki. Upały mamy już chyba szczęśliwie za sobą i niedługo rozkoszować się będziemy złotą nowojorską jesienią. W poniedziałek przypada nam tutejszy Pierwszy Maja, albo raczej Święto Pracy (Labor Day). Jego obchody są bardzo huczne i dostojne – tabuny tubylców gromadnie atakują wszystkie supermarkety, które tego weekendu zwolnione są z podatków od sprzedaży oraz organizują szalone promocje. Zresztą wszystkie lokalne święta obchodzone są podobnie – fajerwerki, pikniki z hot-dog’ami i zakupy – to Amerykański model świętowania. Dla niektórych to ostatnia szansa na zakupy przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, dla innych kolejny pretekst do kupowania dzięki szeroko reklamowanym „oszczędnościom”.
W pracy wciąż jeszcze trwa sezon ogórkowy i dzięki temu mogę zrobić to na co nie miałem czasu przez ostatni rok. Znalazłem w lokalnej sieci serwer Apache z MySQL i PHP – dla wtajemniczonych LAMP, dla laików – nieograniczone możliwości! Zrobiłem już kilka baz danych swojego projektu – cała korespondencja, dokumenty, kalendarze, notatki ze spotkań itp – zrobiłem zgrabny interface użytkownika i dzięki temu, łącząc przyjemne z pożytecznym, usprawniłem sobie znacząco pracę. Efekty widać już teraz. Bazy są dostępne dla wszystkich członków mojego zespołu równocześnie, nikt nie musi czekać, aż kto inny zwolni plik, aktualizacje widoczne są na bieżąco, a co najważniejsze moje zespoły w Rochesterze i w Taipei korzystają z tych samych danych, a co za tym idzie nie ma już żadnych rozbieżności. W tej chwili jest już dobrych kilka tysięcy rekordów, a w ciągu kolejnych siedmiu lat, na które jest zaplanowany mój projekt jeszcze sporo ich przybędzie. Poza tym część prac inżynieryjnych zakontraktowałem niedawno do Wielkiej Brytanii i do Indii, więc ta dostępność danych będzie w przyszłości jeszcze bardziej istotna. Tak więc w pracy się nie nudzę…
W zeszłą sobotę nasza piwnica obchodziła inaugurację nowej łazienki. Po dobrych kilku godzinach ciężkiej pracy mej i Pana Kazika, Nadia jako pierwsza usiadła na nowej toalecie i po załatwieniu kilku nie cierpiących zwłoki spraw wstała, rozejrzała się i spuszczając wodę rzekła: „Bardzo ładnie”. Cieszę się, że odbiór nowego pomieszczenia przeszedł bez większych problemów. Babcia szybko łazienkę umyła i jest już naprawdę bardzo ładna. Muszę tylko jeszcze sprawdzić jak uruchomić jacuzzi i zainstalować kilka uchwytów, by papier i ręczniki znalazły swoje miejsce.
Żeby uzupełnić obraz, dodam tylko, że piwnica jest już teraz moim biurem, jest pokojem zabaw Nadii, jest pokojem telewizyjnym, pokojem ćwiczeń (no cóż, nikt tu jeszcze nigdy nie ćwiczył, ale bieżnia jest), a nawet sypialnią dla niespodziewanych gości. W przyszłości będzie też barem, ale muszę jeszcze wymyślić jak zrobić trzymetrowej długości blat. W małym piwnicznym barku zainstalowałem okrągły zlew ze stali nierdzewnej. W przyszłym tygodniu zainstaluję pod nim jeszcze chłodziarkę i odtąd nie będę już musiał opuszczać podziemii…!