Przedświąteczne szaleństwa

Grudzień to okres przedświątecznych porządków, szalonych zakupów i przedświątecznych imprez. W zeszłą sobotę nasi sąsiedzi zaprosili większość osiedla na wymianę świątecznych przysmaków, na drinki i dobrą zabawę. Taki był plan. Życie jednak płata nam często psikusy, więc i tym razem nie obyło się bez niespodzianki.

W połowie imprezy ciężki, granitowy blat kuchenny… spadł niespodziewanie na podłogę i gości. Mimo, iż w domu było mnóstwo dzieci, na szczęście żadnego z nich nie było akurat w pobliżu. Niefortunnie jednak spadając roztrzaskał się na mniejsze, ostro zakończone kawałki, które pozbawiły jednego z uczestników zabawy… małego palca u nogi. Na domiar złego, na żonę nieszczęśnika wylał się wrzący sos z kulkami z mielonego mięsa („meat balls” tudzież „mini-karbinadle”) powodując dotkliwe oparzenia.

Żeby ubarwić trochę to zdarzenie dodam tylko, że wspomniana para dopiero co zawitała w progach gospodarzy i była właśnie w trakcie witania się z wszystkimi jej uczestnikami gdy dotknęło ich to nieszczęście. Gospodarz natomiast jest profesjonalnym budowniczym, który bardzo dumny jest ze swego domu i dzięki imprezie chciał wypromować swoją firmę…

Zima tuż tuż

Za oknem już pierwszy śnieg, Nadia pokasłuje a Olowi przecieka nos. Ja też czuję się niespecjalnie, ale nie wypada mi narzekać, bo Agnieszka (musząc co noc wstawać po kilka razy), ma się przecież jeszcze gorzej. Do tego, dziś właśnie zepsuło nam się ogrzewanie. To niewątpliwy znak nadejścia prawdziwej zimy.

W zeszłym tygodniu Łobuz Pierworodny obchodził swe czwarte urodziny, z tej też okazji w niedzielę mieliśmy w domu małą imprezkę, na którą dzielnie przydreptały jej koleżanki z przedszkola. Tort zafundowała nam sąsiadka, resztę specjałów na stół solenizantki przygotowała Mama. Impreza zacząła się zaraz po lunch’u i trwała zaledwie trzy godziny. Nawet się jednak nie obejrzeliśmy gdy czworo małych psotnic z werwą godną huraganu Ike przeobraziło nasz zazwyczaj schludny dom w totalne pobojowisko. Doprowadzenie go do stanu względnej używalności zajęło nam resztę wieczoru.

Plan zajęć

Agnieszka, Nadia i Robert

Zacznę od planu zajęć Łobuza Numer Jeden… Nadia uczęszcza już do przedszkola. Spędza w nim codziennie dwie i pól godziny ucząc się czytać, pisać i liczyć, bawiąc się i wygłupiając. Uczy się tam również – oczywiście wbrew naszym intencjom – nie zawsze stosownych odzywek i zachowań. To jednak, wraz ze stałym dopływem nowych bakterii, stanowi chyba o atrakcyjności tej instytucji, gdyż wracając do domu z zasmarkanym nosem wciąż opowiada o dzieciach i pani w przedszkolu.

Agnieszki poświęcenie i determinacja sprawiły, że możemy już oficjalnie ogłosić, żę nasz Łobuz Pierworodny jest już wodoszczelny i wyporny. Agnieszka twierdzi, że Nadia potrafi już pływać, ja jednak, jako urodzony sceptyk, pozostanę jednak przy mojej definicji. Przynajmniej do czasu gdy nie doświadczę jakiegoś klasycznego kraula w jej wykonaniu.

Nadia rozwija się mentalnie i fizycznie w sposób bardzo rytmiczny, uczęszczając raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Z tego co pamiętam powinna zgłębiać arkana baletu i stepowania, popisy jakie jednak urządza nam w domu po lekcjach przypominają bardziej taniec nowoczesny. Bardzo nowoczesny… Niedzielne wieczory spędza zaś na lodzie, ucząc się pilnie trudnej sztuki łyżwiarstwa jak najbardziej figurowego.

W najbliższym czasie chciałbym rozbudzić również jej zainteresowania muzyczne i żeglarskie, stąd też w nadchodzące urodziny zawita pod naszą strzechą jakiś instrument muzyczny (nie, nie perkusja) w przyszłorocznym zaś budżecie znajduje się już pozycja pod tytułek kajak. W naszym otoczeniu wiele jest urokliwych zakątków, które najłatwiej zwiedzać takim właśnie środkiem transportu. Począwszy od pobliskich jezior, poprzez ciche i spokojne rozlewiska pełne żółwi i ptaków, łagodnych nurtów rzek i kanału Erie, po spiętrzone wody górskich potoków i wąwozu Letchworth. To oczywiście tylko pierwszy krok na drodze do przyszłych przygód pod żaglami. Ale o tym kiedy indziej…

Alex jest oczywiście jeszcze za mały na większość atrakcji dostępnych jego siostrze, co jednak nie znaczy, że jego agenda nie jest atrakcyjna. W znakomitej większości jednak to on dostarcza atrakcji rodzicom. Oczywiście w głównej mierze Agnieszce, która zaczyna dzień wraz z nim jeszcze przed świtem, nosi go na rękach, karmi, czyści i myje, przebiera, zabawia i śpiewa… Podejrzewam, że również tańczy, bo Olo już od urodzenia wykazuje wrodzone upodobanie do tańca irlandzkiego. Podtrzymywany lekko pod pachami – z powodu bardzo niskiej jeszcze stabilności – potrafiłby zawstydzić niejednego profesjonalnego tancerza Riverdance.

W pracy, po kilku tygodniach życia w przyspieszonym tempie, wizyt na Tajwanie i w Montrealu, mnóstwa spotkań i prezentacji, teraz znowu nadchodzi okres stabilizacji. Pomimo sporadycznych trudności, realizacja mojego projektu przebiega bez większych problemów. Mimo swoich imponujących rozmiarów, jest to jednak projekt mało wymagający. Rozbudowa lini metra dla Chińczyków jest przyjemniejsza w realizacji od budowy pociągów dla Nowojorczyków. To ostatnie to oczywiście wspomnienie mojego poprzedniego projektu. Dziś właśnie mija sześć lat od jego oficjalnej inauguracji. To siódmy rok naszego dwuletniego zesłania.

Ze stabilizacją przychodzi też jednak rutyna, z rutyną nuda. Co za tym idzie zaczynam się znowu rozglądać za nowymi wyzwaniami. Być może jest już pora zmienić też otoczenie. Pracuję już w końcu dla tej samej firmy od ponad jedenastu lat. A do branży trafiłem przecież tylko przez przypadek. O swych poczynaniach poinformuję, gdy sprecyzuję co tak naprawdę chciałbym w życiu robić…

Raport miesięczny

Nad jeziorem Conesus, Sierpień 2008

Nadii czwarte urodziny zbliżają się wielkimi krokami. Z tej okazji wybraliśmy się wszyscy niedawno na małą wycieczkę i zafundowaliśmy jej nową zabawkę. Przywiezienie i złożenie jej zajęło nam blisko pół dnia, ale efekt okazał się imponujący. Od niedzieli piętnastostopowa szaro, niebiesko, żółta trampolina uatrakcyjnia monotonną zieleń trawnika. Do kompletu z huśtawką i zjeżdżalnią, Nadii park atrakcji zajmuje już lwią część naszego ogrodu za domem. Niedługo nie będę musiał już wyciągać z budy traktorka-kosiarki żeby skosić trawę, tak mało jej zostało. Zresztą nawet kwestia własności budy na narzędzia została niedawno zakwestionowana przez naszego małego urwisa.

Drugi, mniejszy łobuz na razie tylko nie pozwala nam się wyspać porządnie. Co nocy, co najmniej dwukrotnie daje nam do zrozumienia, że kwestia jego szybkiego rozwoju jest nie cierpiącą zwłoki. Ola dieta wzbogaciła się niedawno o kleiki, jogurty i owoce – zajada wszystko z apetytem i rośnie w oczach. Jest też coraz bardziej mobilny – potrafi siedzieć podtrzymując się tylko nieznacznie na rączkach, przewraca się i kopie. Co najważniejsze jednak jest zdrów jak ryba i śmieje się nieustannie! Wyrośnie z niego niezły ananas…

Babcia wróciła już do Polski i musimy się teraz nauczyć sami sobie radzić. Najgorsze jest to, że teraz muszę też na tydzień lecieć do Taipei, więc Agnieszka zostanie sama z urwisami. Ciekawe jak sobie poradzi…?

Urlopu nadszedł kres

Obiecywałem pisać choć raz na tydzień i po raz kolejny dałem plamę. Ale nic to! Nadrobimy…

Nawiązując do tematu ostatniego wpisu dodam, że urlop mój dawno już poszedł w zapomnienie, a tydzień spędzony w domu z dziećmi do bardzo wypoczynkowych zaliczać raczej nie należy. Jak pisałem robiliśmy razem dużo rzeczy. Pogoda bardzo dopisywała przez cały tydzień – było słonecznie i ciepło, tylko niekiedy upały sięgały trzydziestu paru stopni Celsjusza. Oprócz tego co już opisałem poprzednio, byliśmy również na całodziennej wycieczce w Stony Brook Park, gdzie zrobiliśmy sobie długi spacer w wąwozie, wzdłuż urokliwego górskiego strumienia i wodospadów. Tak, kąpaliśmy się w nich… Urządziliśmy sobie tam też mały piknik. Następnego dnia wybraliśmy się w Fairport na rowerową wycieczkę wzdłuż kanału Erie. Jak się zapewne domyślacie, jazda na rowerze z małą dziewczynką w upalne, letnie popołudnie skończyć się może tylko jednym… Mama zafundowała nam duże lody!

Resztę urlopu spędziłem już w domu od czasu do czasu spoglądając na stronkę Ghislain’a, ale nie specjalnie przekładając się do jej aktywnego kreowania, kosiłem trawę, zrobiłem kilka drobnych rzeczy w piwnicy, ale za nic poważnego raczej się nie brałem. Powrót do pracy miał być poprzedzony urodzinową imprezą u Sławka, co jednak zaowocowało tylko przedłużeniem go o jeden dodatkowy dzień. Kiedy już jednak zawitałem w progach firmy okazało się, że wiele się podczas mej nieobecności nie zmieniło. Co więcej, niewiele się też w ogóle działo, musiałem więc ostro wziąć się do roboty. Musiałem też zmotywować – rozleniwionych nieco mą nieobecnością podwładnych – do nieco bardziej wytężonych wysiłków. Stąd też to opóźnienie i dwutygodniowa przerwa w sprawozdaniach. Ale już to nadrabiam…

Urlop

Festiwal Balonów w Dansville, NY
Festiwal Balonów w Dansville, NY

W sobotę oficjalnie zaczął się mój tygodniowy urlop. Mimo, że nie mamy żadnych konkretnych planów, wybierzemy się jednak na pikniki i jednodniowe wycieczki do nieodległych parków i innych ciekawych miejsc. Muszę też popracować na pierwszą wersją stronki dla Ghislain’a, więc urlop spędzać będę między wycieczkami, a oglądaniem zdjęć z damską bielizną. Zapowiada się całkiem nieźle…

Dzień pierwszy zainaugurowaliśmy wyprawą do parku Ontario Beach w Charlotte, dzielnicy Rochesteru u ujścia rzeki Genesee nad jeziorem Ontario (zobacz na mapce). Park jest całkiem fajny – jest plaża, jest plac zabaw dla dzieci, karuzele (takie z przed wieku, z konikami, karetami itp.), jest molo i latarnie morskie. Jest też port, z którego kiedyś odpływał prom do Toronto – niestety inwestycja ze względu na wysokie koszty utrzymania i niskie zainteresowanie tubylców, okazała się chybiona i atrakcja została zlikwidowana. W parku jest całkiem przyjemnie, choć woda w jeziorze, ze względu na bliskość ujścia rzeki, do najczystszych w tym miejscu nie należy. Zamiast więc kąpać się w brązowawej cieczy, wybraliśmy się z Nadią podziwiać żaglówki. Obiecaliśmy sobie, że kiedyś jeszcze razem popływamy, ale tym razem to Nadia będzie kapitanem, a ja „sernikiem”. Obiadokolację zjedliśmy w Nola’s BBQ, luizjańskiej knajpce położonej nieopodal. Przekonaliśmy się, że atrakcyjny wystrój zewnętrzny nie zawsze idzie w parze z jakością serwowanych posiłków. Poza tym, Nola’s to chyba przede wszystkim klub nocny, bo w czasie gdy my konsumowaliśmy nasze żeberka, pieczone kurczaki, wołowinę i inne mięsiwa na scenie rock’owa kapela grała już „American Woman”, a w barze na wolnym powietrzu robiło się coraz gęściej. Dziesięć (być może nawet tylko pięć) lat temu taka atmosfera bardzo by nam odpowiadała, tym razem jednak szybko wyczyściliśmy talerze i poszliśmy z dziećmi na lody…

W niedzielę nie planowaliśmy żadnych wypadów, gdy jednak odbieraliśmy z Nadią naszą nową piwniczną lodóweczkę, naszych sąsiadów odwiedzili ich znajomi. Wybrali się oni na poranną przejażdżkę po okolicy i zaproponowali również nam wspólny wypad na motorach. Jako, że pogoda była naprawdę świetna, nie odmówiliśmy i pół godziny później jechaliśmy już wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Conesus w stronę Dansville na odbywający się tam festiwal balonów. Gdy dotarliśmy na miejsce okazało się jednak, że balony dawno już odleciały, a kolejny start zaplanowany jest dopiero na wieczór. Pochodziliśmy więc tylko wśród straganów z rękodziełami lokalnych artystów, zjedliśmy cukrową watę i pieczony „kwiat cebuli” (lokalne specjały) i ruszyliśmy dalej. Pojechaliśmy na kawę do parku Letchworth, a w drodze powrotnej rozkoszowaliśmy się wspaniałą pogodą i widokami. Dzień zakończyliśmy wspólną wyprawą do znajomych mieszkających nad zatoką Irondequoit, gdzie w gronie lokalnej Poloni piekliśmy kiełbaski i pili piwo przy ognisku.

Następnego dnia, jak się okazało, było nam danym wrócić w to samo miejsce, po to tylko, by wraz z naszymi sąsiadami wybrać się na kajakową wycieczkę po zatoce, a także by zwiedzić pobliskie mokradła, w których aż się roi od żółwi. Wybraliśmy się jednak tylko w trójkę, Alex’a i Babcię zostawiając tym razem w domu. Do dwuosobowego kajaka wpakowaliśmy się w trójkę. Ja z tyłu, jako główna siła napędowa, Aga przede mną, a Nadia na dziobie. Wszyscy przepisowo ubrani w kapoki, ruszyliśmy w „rejs”. Dwugodzinną wycieczkę pamiętałem długo jeszcze po powrocie. Wszystko to dzięki wspaniałym widokom, pogodzie, lecz również dzięki bolącym bicepsom i oparzeniom słonecznym…

Dziś zaczynamy dzień czwarty mego urlopu. Plany przewidują koszenie trawnika i wycieczkę do Stony Brook, pobliskiego parku, w którym przepiękne wodospady i naturalny basen w korycie rzeki konkurują z trasami pieszych wycieczek i olbrzymim placem zabaw dla dzieci. O preferencje Nadii oczywiście nie muszę pytać!

Nadchodzi Pierwszy Maja

Fajerwerki na Święto Pracy
Fajerwerki na Święto Pracy

Lato, niby trwa jeszcze, ale widać już żółtawe liście, przy większych porywach wiatru opadające na ziemię. Poranki są już nieco chłodniejsze – najbardziej to odczuwam podczas codziennych dojazdów do pracy – jadąc na motorze muszę już zakładać kurtkę i rękawiczki. Upały mamy już chyba szczęśliwie za sobą i niedługo rozkoszować się będziemy złotą nowojorską jesienią. W poniedziałek przypada nam tutejszy Pierwszy Maja, albo raczej Święto Pracy (Labor Day). Jego obchody są bardzo huczne i dostojne – tabuny tubylców gromadnie atakują wszystkie supermarkety, które tego weekendu zwolnione są z podatków od sprzedaży oraz organizują szalone promocje. Zresztą wszystkie lokalne święta obchodzone są podobnie – fajerwerki, pikniki z hot-dog’ami i zakupy – to Amerykański model świętowania. Dla niektórych to ostatnia szansa na zakupy przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego, dla innych kolejny pretekst do kupowania dzięki szeroko reklamowanym „oszczędnościom”.

W pracy wciąż jeszcze trwa sezon ogórkowy i dzięki temu mogę zrobić to na co nie miałem czasu przez ostatni rok. Znalazłem w lokalnej sieci serwer Apache z MySQL i PHP – dla wtajemniczonych LAMP, dla laików – nieograniczone możliwości! Zrobiłem już kilka baz danych swojego projektu – cała korespondencja, dokumenty, kalendarze, notatki ze spotkań itp – zrobiłem zgrabny interface użytkownika i dzięki temu, łącząc przyjemne z pożytecznym, usprawniłem sobie znacząco pracę. Efekty widać już teraz. Bazy są dostępne dla wszystkich członków mojego zespołu równocześnie, nikt nie musi czekać, aż kto inny zwolni plik, aktualizacje widoczne są na bieżąco, a co najważniejsze moje zespoły w Rochesterze i w Taipei korzystają z tych samych danych, a co za tym idzie nie ma już żadnych rozbieżności. W tej chwili jest już dobrych kilka tysięcy rekordów, a w ciągu kolejnych siedmiu lat, na które jest zaplanowany mój projekt jeszcze sporo ich przybędzie. Poza tym część prac inżynieryjnych zakontraktowałem niedawno do Wielkiej Brytanii i do Indii, więc ta dostępność danych będzie w przyszłości jeszcze bardziej istotna. Tak więc w pracy się nie nudzę…

W zeszłą sobotę nasza piwnica obchodziła inaugurację nowej łazienki. Po dobrych kilku godzinach ciężkiej pracy mej i Pana Kazika, Nadia jako pierwsza usiadła na nowej toalecie i po załatwieniu kilku nie cierpiących zwłoki spraw wstała, rozejrzała się i spuszczając wodę rzekła: „Bardzo ładnie”. Cieszę się, że odbiór nowego pomieszczenia przeszedł bez większych problemów. Babcia szybko łazienkę umyła i jest już naprawdę bardzo ładna. Muszę tylko jeszcze sprawdzić jak uruchomić jacuzzi i zainstalować kilka uchwytów, by papier i ręczniki znalazły swoje miejsce.

Żeby uzupełnić obraz, dodam tylko, że piwnica jest już teraz moim biurem, jest pokojem zabaw Nadii, jest pokojem telewizyjnym, pokojem ćwiczeń (no cóż, nikt tu jeszcze nigdy nie ćwiczył, ale bieżnia jest), a nawet sypialnią dla niespodziewanych gości. W przyszłości będzie też barem, ale muszę jeszcze wymyślić jak zrobić trzymetrowej długości blat. W małym piwnicznym barku zainstalowałem okrągły zlew ze stali nierdzewnej. W przyszłym tygodniu zainstaluję pod nim jeszcze chłodziarkę i odtąd nie będę już musiał opuszczać podziemii…!

Lato, lato wszędzie…!

Park w Pultneyville, NY

Dopiero co z wytęsknieniem upatrywaliśmy wiosny, a tu już niedługo znowu nadejdzie jesień, a po niej kolejna zima. Lato, bardzo w tym roku słoneczne, nie jest na szczęście tak suche jak poprzednie. Dzięki letnim burzom i opadom, nie ma tak strasznych upałów i nareszcie nasz trawnik odzyskał trochę werwy. Musielibyśmy go oczywiście jeszcze wyplewić, ale jakoś nie mogę się za to zabrać. Jest zresztą tyle rzeczy do roboty, że plewienie trawników, nawet gdyby było moim ulubionym zajęciem i tak musiałoby poczekać.

Jak niedawno pisałem, pod koniec lipca odbył się nasz doroczny piknik osiedlowy, na którym niestety w tym roku zabrakło pieczonego barana. Obwiniam za to postępujący kryzys paliwowo-kredytowy, taniejącego dolara, prezydenta urzędującego i pretendentów. Po trochu również obwiniam za to organizatorów tegorocznego biwaku, ale tylko po trochu… Mimo wspomnianego deficytu, były za to pieczone kurczaki, piwo, wino, ciasta i inne smakołyki. Był też na nie spory popyt dzięki czemu zabawy przeciągnęły się dla niektórych do późnych godzin nocnych. Na szczęście nie było ani hamburgerów ani hotdogów…

Tych ostatnich było jednak co niemiara podczas kolejnego weekendu, gdy to wybraliśmy się na sponsorowany przez moją firmę piknik w pobliskim wesołym miasteczku. Nadia była wniebowzięta jeżdżąc na karuzelach, kolejkach górskich i ślizgawkach. Aga jeszcze bardziej. nawet Babci i Olowi też się chyba podobało. Spędziliśmy tam cały dzień a kolację zjedliśmy u Rafała i Gosi, znajomych, którzy mieszkają w tej części miasta.

Następnego dnia to oni z kolei odwiedzili nas podjeżdżając na osiedle ryczącym Harley’em. Wybraliśmy się na popołudniową motocyklową wycieczkę po Finger Lakes. Pogoda dopisała, blisko stumilowa trasa upstrzona była przepięknymi widokami gór i jezior, w Canandaigua w nagrodę za dobre sprawowanie dostaliśmy lody i dobrą kawę. W domu zaś Babcia, z pomocą Nadii i Ola, przygotowała wspaniałą kaczkę z jabłkami na obiad. Nie muszę dodawać, że zniknęła w mgnieniu oka.

W sobotę pojechaliśmy do Pultneyville, malutkiej mieściny, jakieś 20 mil na wschód od Rochesteru. W zasadzie oprócz przystani jachtowej, małej galerii i parku nie ma tam nic specjalnego. Ale dzięki temu nie ma tam też tłumów i można rokoszować się wspaniałymi widokami i atmosferą dwustuletniej osady w ciszy i spokoju zakłócanymi jedynie nieustannym monologiem Nadii i chwilowymi wybuchami płaczu Ola.

Letnie nudy

Wczoraj dokończyłem kolejny etap uzdatniania piwnicy i przeniosłem już do niej swoje biuro. Z dwunastu gniazdek sieciowych, które zainstalowałem dziesięć działa bez zarzutu. Uważam to za spory sukces, biorąc pod uwagę fakt, że robiłem to bez jakiegokolwiek wcześniejszego przeszkolenia, no i oczywiście po raz pierwszy w życiu. Gdy znajdę trochę czasu, to sprawdzę dlaczego te dwa nie działają. Może sprawdzę… Eee tam… Dziesięć to i tak wielki sukces! Cały sprzęt sieciowy (czyli modem, router, switch, VOIP i NAS) przeniosłem na górną półkę w szafie. Myślałem też o wstawieniu tam drukarki, ale uniemożliwiłoby to używanie wbudowanego w nią skanera, więc na razie się z tym powstrzymałem. Zainstalowałem już jeden z komputerów i zainaugurowałem biuro zimnym Molsonem. Tylko nierówna podłoga sprawia, że trochę od biurka odjeżdżam…

W piwnicy nie działa jeszcze łazienka, nie dokończony jest jeszcze bar, no i ogólnie jest raczej pustawo bez mebli. Ale na wszystko przyjdzie czas. Na razie dzięki pięknej pogodzie cieszymy się nowym patio i sadzawką, do której wpuściliśmy trzy złote rybki. Prezentowały i czuły się świetnie, ale nie widzieliśmy ich już od blisko dwóch tygodni. To sugeruje, że być może zainteresowała się nimi również lokalna fauna, która odwiedza nas dosyć często. Ptaki urządzają sobie w sadzawce kąpiele, niedawno widziałem jak kręciły się przy niej pręgowiec (ang: chipmunk) i kot sąsiadów. Czasami nad ranem widujemy jelenie i sarny w naszym ogrodzie, kiedyś przyszedł lis, codziennie mnóstwo jest mniej i bardziej egzotycznych ptaków. Nigdy nie sądziłem, że będę mieszkał na wsi, oraz że to naprawdę polubię. Ale przyznać muszę, że życie naprawdę potrafi zaskakiwać.

Na nadchodzący weekend nie mamy żadnych planów, poza tylko dorocznym pieczeniem barana w sąsiedztwie. To już tradycja, że każdego roku w lipcu, całe nasze osiedle zbiera się, by spędzić wspólnie popołudnie plotkując, jedząc i popijając w luźnej atmosferze. Dzieciaki z okolicy okupują trampoliny, nadmuchiwane pałace, zjeżdżalnie i huśtawki, grają w piłkę i bawią się razem. W tym roku będzie z pewnością podobnie…

W zeszłym tygodniu dostarczyłem ofertę dla klienta w Toronto i w pracy nagle zrobiło się dużo spokojniej. Podejrzewam, że to tylko cisza przed burzą, tym niemniej rozkoszuję się nią jak mogę. Myślałem nawet o kilku dniach wolnego i być może jakieś małej wycieczce, ale jakoś ciągle nie mogę się zdecydować. Korci mnie, by jak za dawnych czasów wybrać się gdzieś na biwak, może na kemping albo pod namiot. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że Olo, a nawet Nadia są na to jeszcze za mali. Nie pozostaje nam więc nic innego na razie jak tylko rozkoszować się latem we własnym ogródku…

Pływanie na łóżku

Od dłuższego już czasu nosiłem się z tym zamiarem, ale ciągle brak czasu i nawał roboty wchodziły mi w drogę. Postanowiłem mianowicie trochę się zdyscyplinować i dodawać do tego blogu co najmniej jeden wpis tygodniowo.

Skąd to postanowienie…? Otóż przeglądając niektóre wpisy sprzed czterech czy pięciu lat, bardzo miło było mi wrócić pamięcią do tamtych zdarzeń. Nieważne, że błahe i niewiele znaczące dzisiaj, z czasem jednak nabierają wartości. Poza tym, z pisaniem jest jak z mięśniami, które nieużywane zanikają. Dla mnie jest to dodatkowo bolesne, gdyż po sześciu latach pobytu w Stanach Zjednoczonych dostrzegam, że coraz trudniej jest mi sklecić kilka poprawnych gramatycznie zdań, czy znaleźć odpowiednie dla danej sytuacji słowo. Dzięki chociaż za słowniki ortograficzne, które pomagają mi ustrzec się przed hańbiącymi wpadkami. Faktem jednak jest, że mimo powierzchownej znajomości kilku języków, ani jednym nie posługuję się dzisiaj poprawnie.

Co gorsza, dostrzegam, że Nadia zaczyna preferować język angielski. Nie jest to jeszcze bardzo wyraźna tendencja, gdyż w codziennych kontaktach z nami w domu używa tylko języka polskiego. Gdy jednak bawi się sama, czy też podśpiewuje, używa najczęściej angielskiego. Zaskakuje mnie też codziennie nowymi zwrotami, o których znajomości wogóle bym jej nie podejrzewał. Już teraz jest dla Babci tłumaczem, niedługo będzie dawać nam korepetycje.

Z drugiej jednak strony Nadii polskie słownictwo jest jeszcze nieco bogatsze. Najłatwiej to zaobserwować w sytuacjach, gdy musi poprosić lub zapytać o coś osobę nie władającą tym językiem. Mimo, że nie jest nieśmiałym dzieckiem, to jednak prosi nas w takich sytuacjach o pomoc. Podczas minionego, przedłużonego nieco weekendu mieliśmy okazję poeksperymentować z Sebastianem. Jego polski jest coraz lepszy za każdym razym gdy się spotykamy, nie jest jednak jeszcze tak płynny, by oszukać Nadię. Rozmawiając z nim słuchała uważnie, co próbuje jej powiedzieć. Gdy zaproponował pływanie na łóżku, roześmiała się tylko mówiąc „silly” i wytłumaczyła wujkowi, że pływać można na łódce, a na łóżku się śpi. Jak się później okazało, oboje mieli po części rację, gdyż łódka za dnia służyła do pływanie po zatoce Gregoriańskiej, nocą natomiast była nam kołyską.

08-07-29_06

W sobote pogoda nam służyła i większość dnia spędziliśmy na wodzie. Sebastian był kapitanem, a Nadia sternikiem – choć w jej ustach brzmiało to bardziej jak “sernikiem”. Ja tylko się po łódce bujałem mając na nich oboje oko. Trochę się bałem, że kołysanie może być dla trzylatki problemem, ale okazało się, że świetnie się bawiła i z radością oczekiwała na fale krzycząc tylko “yihaaa..!” za każdym razem gdy przepływająca motorówka wprawiała naszą łajbę w ruch wahadłowy.

Alex, choć nie pływał z nami po zatoce, bardzo polubił łódkę, gdy danym mu było ją pozwiedzać, gdy stała na przystani. Również nie miał żadnych z bujaniem problemów. Jedynie Agnieszka nie najlepiej reagowała na falowanie, ale na szczęście odruchy jej przepony nikomu nie popsuły popołudniowego grilla na pokładzie żaglówki. Wspomnieć muszę, że dla mej małżonki obcowanie z wodą za pomocą wszelkiego rodzaju pływających środków transportu zazwyczaj wzbudza podobne emocje. Nawet podczas podróży promem, który się falom nie kłaniał, Agnieszka większą część drogi z Bar Harbor w Maine do Dartsmouth w Nowej Szkocji spędziła pod pokładem.

Niedziela natomiast była raczej deszczowa i w związku z tym z pływania zrezygnowaliśmy na rzecz zwiedzania Discovery Harbour – starych fortyfikacji z początku XIX wieku dających świadectwo obecności Brytyjskiej Marynarki i Wojska w centralnej części prowincji Ontario. Nadii nie podobało się już tak bardzo, a Olo po prostu to przespał.